Chciał do czegoś postrzelać z tarasu. Trzeba było sięgnąć po broń chemiczną
Pierwsza wojna światowa była strasznym przeżyciem. Koszmarem, w trakcie którego używano okropnych broni jak chociażby gazy bojowe. Pomni ich skutków australijscy żołnierze wracający do domu z wojny podjęli jednak decyzję. Gaz bojowy trzeba rozpylić w Australii. Tylko tak można zwalczyć plagę.
Przybyły do kontynentalnej Australii z Tasmanii niejaki Thomas Austin nabył farmę niedaleko Winchelsea w stanie Wiktoria. Dość niedaleko - w australijskiej skali - od dzisiejszego Melbourne. Posiadłość była duża, obejmowała 12 tysięcy hektarów, czyli mnie więcej tyle, ile powiedzmy miały dwa PGR-y. Thomas Austin miał tam hodowlę owiec. W okolicy mieszkały dingo, kangury i inne torbacze, do których właściciel strzelał. Uznał jednak, że to niewystarczające. Ponadto jako Anglik tęsknił za takimi prawdziwymi polowaniami rodem z Anglii. Zapragnął móc postrzelać do czegoś z tarasu swego domu, zamiast wyprawiać się na dalekie łowy na kangury w buszu. Zamówił więc u bratanka za morzem 24 angielskie króliki, do tego kosy, drozdy śpiewaki, kuropatwy. W grudniu 1859 roku kliper „Lightning” przywiózł mu te zwierzęta do Australii, a Thomas Austin je wypuścił.
Mniej więcej w tym samym czasie na podobny pomysł wpadł Alexander Buchanan w swej posiadłości w Australii Południowej. Też chciał postrzelać do królików, bo co tu robić w tej Australii. Wypuszczone przez niego zwierzęta, podobnie jak 24 króliki Thomasa Austina przez kilka lat utrzymywały się na stabilnym poziomie i długo wydawało się, że co to za problem puścić wolno kilka króliczków, które i tak się zaraz wystrzela.
Tylko, że samica królika po ciąży trwającej tylko miesiąc rodzi do 10 młodych i to kilka razy w roku. I jeszcze w tym samym roku jej dzieci same mogą się rozmnażać, bo u królika dojrzałość płciowa to raptem cztery miesiące. Można sobie rozrysować na grafach jak szybko liczba zwierząt osiągnie monstrualne liczby, nawet jeśli będzie się do nich strzelało.
Króliki świetnie się odnalazły w Australii
Króliki niemal nie miały w Australii wrogów. Owszem, padały ofiarami dingo, ale te drapieżniki przywykły raczej do łowów na większe torbacze. Na królika polowały rzadko. Musiało minąć też nieco czasu nim orły australijskie nauczyły się na nie polować, zresztą te ptaki nie żyły we wnętrzu kontynentu, gdzie zajęczaki z Europy zyskały świetne warunki do rozwoju.
Zatem się rozwijały. Australia podaje rok 1866 jako moment, gdy króliki przestały być poza jakąkolwiek kontrolą i gdy stały się tu plagą. W tym roku zastrzelono ich w Australii aż 50 tysięcy sztuk. Aż? W 1870 roku można było zabić milion australijskich królików bez wyraźnego wpływu tego faktu na ich populację.
Torbacze z zębami i diabły jak z piekła. Co wiesz o zwierzętach Australii? [QUIZ]
Początkowo Australijczycy nawet nie narzekali. Króliki były łatwym zasobem pokarmu nawet w czasach suszy czy powodzi. Potrawki z królika na stałe znalazły się na australijskich stołach, a setkami zajęczaków karmiono też domowe psy, świnie, a nawet drób. Można było robić z nich zapasy mięsa na ciężkie czasy, a królicze futro, a w zasadzie podszerstek stały się cenionym surowcem do produkcji słynnych australijskich kapeluszy.
Kiedy jednak żołnierze z Australii wyjechali w 1914 roku na wojnę światową, jasne stało się, że obecność tak wielu królików to jednak problem. Za ich sprawą znikała trawa, usychały ostatnie drzewa, wycofywały się z braku pokarmu kangury, ziemia marniała. Zwierzęta miały ogromny, największy wpływ na roślinność Australii, co za tym idzie na utratę miejscowych gatunków, na erozję gleby i brak wody. Stały się plagą apokaliptyczną.
10 miliardów królików! To była apokalipsa
W 1907 roku ich liczbę w Australii szacowano na 10 miliardów sztuk! 10 miliardów pyszczków pożerających wszystko. To wtedy, w 1907 roku dla zwalczenia plagi Australijczycy zbudowali mur zaporowy zwany State Barrier Fence, który w chwili ukończenia był najdłuższym ogrodzeniem świata. Takie było zalecenie specjalnej komisji powołanej do zwalczania kataklizmu.
Nawet on jednak nie pomagał w powstrzymaniu króliczych hord. Już nie kangur, nie koala, ale królik stał się symbolem Australii, a dokładnie symbolem katastrofy naturalnej, do jakiej można doprowadzić jedną nierozsądną decyzją.
Gdy kończyła się pierwsza wojna światowa, inwazja królików wydawała się nie do zatrzymania. Wtedy australijscy żołnierze wracający do domu przypomnieli sobie o tym, co widzieli na wojnie. Nowe środki bojowe, nowa broń. gaz. Trujący, morderczy gaz bojowy. I zapadła decyzja, że z królikami trzeba walczyć także takimi środkami masowej zagłady.
Disiarczek węgla to żółtawy gaz o zapachu gnijących rzodkiewek. On był wpompowywany do ich nor. Króliki ponosiły straty, środowisko też, ale królicza armia szybko odrabiała straty. Po drugiej wojnie światowej do akcji weszła więc broń biologiczna. Zwierzęta zarażano myksomatozą, straszną chorobą zajęczaków o wyjątkowo paskudnych objawach. Nazywa się ją czasem „króliczym AIDS”. W czasach już współczesnych do akcji weszły królicze pchły oraz kaliciwirusy – wirusy sprowadzone z Chin, z tym że nie mają kształtu korony, a kielicha (stąd nazwa).
Więcej o Australii:
Dało to ograniczony efekt. Liczba królików z 10 miliardów przed ponad stu laty spadła do 300 milionów obecnie. To i tak więcej niż innych kręgowców na kontynencie, ale jednak wyraźnie mniej w czasach, gdy ludzie o króliki się w zasadzie potykali.
Problem nie zniknął, króliki pewnie już nigdy nie opuszczą Australii, która stała się ich drugim domem i gdzie stały się symbolem jednej z największych katastrof naturalnych, jakie sprowadził bezmyślnie człowiek.