Pandemie są nieuchronne. Rośliny rozniosą je między sobą
Ułatwiamy pandemie, wręcz się sami o nie prosimy. I to nie tylko te, które atakują ludzi i zwierzęta, ale także ogólnoświatowe epidemie chorób roślin. Naukowcy pracujący na zlecenie Departamentu Rolnictwa Stanów Zjednoczonych opracowali raport, z którego wynika, że koegzystencja roślin uprawnych i dzikich we współczesnym świecie nieuchronnie skończy się źle dla jednych i drugich. I dla całego rolnictwa.
Badania przeprowadzone na bazie roślin psiankowatych zostały opublikowane w "Phytopatology". Można tam przeczytać o zgubnym wzajemnym wpływie roślin uprawnych i dziko rosnących. Z tego, co ustalili botanicy z Uniwersytetu Kalifornii w Riverside, rośliny uprawne pochodzące z danego kraju i obce nie są dobrymi sąsiadami. Stanowią rezerwuary szkodników dla siebie nawzajem, nieświadomie rozprzestrzeniają choroby.
Zobacz również:
"Wprowadzanie nowych gatunków roślin na tereny uprawne, roślin niepochodzących z tego terenu, ma swoje konsekwencje" - konstatują naukowcy. Chodzi o to, że nowe rośliny szybko zmieniają krajobraz, zwłaszcza gdy są uprawiane na masową skalę. "Pojawiają się nowe patogeny, które niszczą rodzime rośliny, a z drugiej strony mamy endemiczne patogeny, które mutują, by zarażać uprawy". Powstaje rodzaj błędnego koła.
Rosną aż miło. Co mamy na grządkach? [QUIZ]
Nowe patogeny mutują, grozi to pandemią
Zainteresowanie badaczy wzbudził Candidatus liberibacter solanacearum (CLso). Jak czytamy na stronie Głównego Inspektoratu Ochrony Roślin i Nasiennictwa, ten czynnik jest sprawcą choroby bulw ziemniaka zwanej "zebrowatością chipsów". Jest to gram-ujemna bakteria przenoszona przez owady. W uprawach ziemniaka została stwierdzona w krajach obydwu Ameryk, Afryki oraz na terytorium Nowej Zelandii. Występowanie CLso potwierdzono również w kilku krajach europejskich w uprawach marchwi i selera (Finlandia, Norwegia, Szwecja, Francja, Hiszpania, Niemcy oraz Austria).
Tę chorobę przenoszą pluskwiaki zwane miodówkami. Amerykanie sprawdzali pewną niezgodność. O ile bowiem przenoszące chorobę owady żyły na terytorium Ameryki wcześniej, o tyle sam patogen się nie pojawiał. Badanie współczesnych i starszych okazów roślin dziko rosnących w rezerwatach przyrody (nawet z lat siedemdziesiątych) doprowadziło do zaskakującego odkrycia. W 20 procentach roślin był on obecny od lat, ale jako uśpiony nie wywoływał niszczycielskiej choroby.
Wiele wskazywało na to, że chorobotwórczy czynnik ewoluował z łagodnego w bardzo groźny, a stało się tak zapewne na skutek zmian w rolnictwie i układzie upraw. Uprawy rozmaitych roślin jak dynie, ziemniaki czy melony przyciągają charakterystyczne dla nich owady, a te przyspieszają rozwój patogenów i przenoszenia go na na te rośliny, które rosną dziko. To jest sytuacja, którą botanicy określają jako podobną go rozwoju wielkich pandemii u ludzi, gdy nowe wirusy pojawiają się na nieznanych dotąd terenach, mutują i wywołują groźne skutki. Podobnie jest z pandemiami roślin.
Przykładowo: aż 80 procent dzikich dyni rosnących w południowej Kalifornii jest już zainfekowanych wirusem żółtaczki roślin dyniowatych CABYV, roznoszoną przez mszyce żerujące na dyniach uprawnych. Przypomnijmy, że Ameryka jest ojczyzną dyni, ale te dzikie dotąd nie były podatne na chorobę rozprzestrzeniającą się wśród upraw.
Takich przykładów jest więcej, więc botanicy konkludują, że rozwój wielkich pandemii chorób roślinnych dziesiątkujących zarówno dziko rosnące gatunki, jak i uprawy wydaje się nieuchronny. Chyba, że sprowadzanie nowych roślin i odmian do upraw będzie się odbywało pod ścisłą kontrolą, która ma wykluczyć czy wraz z roślinami nie sprowadza się w okolicę chorobotwórczych patogenów i przenoszących je bezkręgowców.