Dookoła świata na rowerze... z kotem
Podróż dookoła świata rowerem to wielkie wyzwanie, co dopiero z kotem na ramieniu. Dean znalazł jednak Nalę porzuconą na pewną śmierć w górach Bośni. Kotki nie zostawił, a z podróży ani myślał rezygnować.
Fragment książki Deana Nicholsona "Świat Nali. Człowiek, kot i ich podróż rowerem dookoła świata":
Leżałem na pokładzie w spokojnym zakątku promu, a Nala przespała prawie całą drogę na mojej piersi. Kiedy jednak statek zaczął się zbliżać do Santorynu, postanowiłem wyprzedzić tłumy i zejść do ładowni, po rower i sprzęt. To był błąd.
Ryk gigantycznych silników oraz głośny, metaliczny szczęk i zgrzyt otwierających się ogromnych drzwi wywołał u Nali dziką panikę. Im głośniejszy hałas, tym bardziej trzęsła się ze strachu, zatapiając we mnie pazury.
Czułem się okropnie. Kiedy tylko załoga promu opuściła barierę bezpieczeństwa, przepchnąłem się przez tłum i sprowadziłem rower po rampie, tuląc Nalę do siebie. Poszedłem prosto do jednej z kawiarni w cieniu stromych klifów. Kotka wciąż trzęsła się jak liść.
Dałem jej trochę jedzenia i wody, a potem siedziałem z nią, podziwiając słynną kalderę - pozostałość po ogromnym, zapadniętym wulkanie, który eksplodował miliony lat wcześniej, powodując powstanie tej spektakularnej wyspy. Nala zaczynała się powoli rozluźniać.
Zanim opuściłem Ateny, mój nowy szef Haris wysłał mi wiadomość, że przyjedzie po mnie jego brat, ale na parkingu nikogo nie było. Na promie nie było zasięgu, a mnie kończyła się bateria, więc wyłączyłem komórkę. Teraz uruchomiłem ją ponownie, na wypadek gdyby Haris próbował się do mnie dodzwonić.
Kelnerka podała mi kawę. Mój telefon wrócił do życia i zaczął wydawać z siebie najróżniejsze sygnały. Dostałem mnóstwo esemesów, mejli i powiadomień. Trochę spanikowałem. Zacząłem się bać, że jest jakiś problem z Harisem, ale wkrótce zdałem sobie sprawę, że musi chodzić o coś innego. Wiadomości było zbyt wiele. Powiadomienia na Instagramie też zwariowały. Dymki informujące mnie, że ktoś polubił mój post albo zaczął mnie obserwować, przychodziły falami, za każdym razem wydając z siebie głośne ping. Mój telefon zachowywał się jak maszyna do pinballa.
- Co się, do cholery, dzieje? - spytałem Nali.
Większość mejli miała w temacie frazę "Film na Dodo".
- Hmm - mruknąłem pod nosem. Pewnie materiał na nasz temat pojawił się na ich stronie. Widocznie przysporzył nam kilku nowych obserwujących. Otworzyłem aplikację.
Mało brakowało, a oblałbym się gorącą kawą. - O k***a! - powiedziałem trochę za głośno, ściągając na siebie niezadowolone spojrzenia emerytowanych brytyjskich turystów.
Kiedy wyjeżdżałem z Aten, miałem około trzech tysięcy obserwatorów. Uważałem, że to spora liczba i byłem z niej dumny. Teraz było ich niemal sto pięćdziesiąt tysięcy. Pięćdziesiąt razy tyle, co poprzedniego dnia. I ta liczba rosła z każdą sekundą. Nowych obserwatorów przybywało po stu na minutę. Mój telefon nadal pikał jak szalony.
Z wrażenia opadła mi szczęka. Nie mogłem w to uwierzyć. To musiała być pomyłka albo żart. Czy ktoś w Szkocji włamał się na moje konto i zrobił mi jakiś primaaprilisowy numer? Nie mogłem tego wykluczyć. Sam chętnie bym taki wykręcił.
Im dłużej jednak patrzyłem, tym bardziej wydawało mi się to prawdą. Niektóre ze zdjęć Nali polajkowano dziesiątki tysięcy razy. Filmik, który nakręciłem na początku lutego, miał ponad sto pięćdziesiąt tysięcy wyświetleń. Nie mieściło mi się to w głowie. Nikt nie byłby w stanie upozorować czegoś takiego. Prawda?
Wyjaśnienie pojawiło się dość szybko. Jeden z mejli pochodził od mojej przyjaciółki z Dunbar i zawierał prostą wiadomość: "Dean, widziałeś TO?". Załączyła link do filmu na facebookowej stronie The Dodo. Jeszcze raz przekląłem, gdy się włączył. Miał prosty tytuł: Facet przemierzający świat rowerem przygarnia bezdomnego kotka. Nie mogłem go obejrzeć. Nienawidziłem dźwięku swojego głosu. Zauważyłem jednak, że wyświetlono go już trzy miliony razy. Trzy miliony. To było niemożliwe.
Słyszałem o ludziach, których filmy podbiły internet, i nigdy nie rozumiałem, jak to się dzieje. Wydawało mi się, że to powolny proces albo wynik złożonego planu, który podpalał lont pod eksplozją w internecie. W tym wypadku nie było o czymś takim mowy. Nie dostałem żadnego ostrzeżenia. Nie miałem czasu na przygotowanie. Od razu wielkie Bum!
Raz jeszcze spojrzałem na kalderę. Eksplozja nie była pewnie tak wielka jak ta sprzed tysięcy lat, ale takie sprawiała wrażenie. Podejrzewałem, że na zawsze odmieni to krajobraz mojego życia.
Wciąż próbowałem to wszystko przyswoić, kiedy usłyszałem klakson zatrzymującego się przy nas samochodu. Młody, brodaty facet wychylał się przez okno kierowcy, uśmiechając się szeroko i pokazując kciuki w górę.
- Dean! - krzyknął.
Domyśliłem się, że to brat Harisa.
- Ano, to ja - potwierdziłem, zbierając swoje rzeczy.
Nala była teraz o wiele spokojniejsza. Położyłem ją sobie na ramieniu i poprowadziłem rower oraz przyczepkę w stronę samochodu. Kierowca zdążył już otworzyć bagażnik, żebym wpakował do niego swoje rzeczy.
- Jestem Tony - przedstawił się i wyciągnął do mnie rękę. - Pracuję w szkole kajakowej. Zawiozę cię tam.
Wyglądał na zaskoczonego, że przyjechałem na rowerze z przyczepką, nie wspominając o tym, że z towarzystwem.
- Fajny kot, jak się wabi?
- Nala.
- Cześć, Nala. Witaj na Santorynie.
Mój rower nie mieścił się w bagażniku jego małego volkswagena. Umówiliśmy się więc, że weźmie moją przyczepkę i sakwy, żeby mnie odciążyć, a ja popedałuję za nim.
Droga na szczyt klifu prowadziła serią ostrych zakrętów, które w każdej pogodzie byłoby trudno pokonać, ale wiatr, który wiał tu przez ostatnie pół godziny, był niespotykanie silny. Można by go pomylić z tornado. W którymś momencie zacząłem się bać, że zerwie mi Nalę z ramienia i wrzuci ją do morza. Na drodze panował też duży ruch, przez co jazda stała się jeszcze bardziej wyczerpująca. Byłem całkowicie wypompowany, gdy dotarłem na górę.
Mogłem się tu nacieszyć widokami. Santoryn był tak magiczny i piękny, jak mówili Nick i Iliana. To miejsce wyglądało jak nie z tej ziemi - kawał wulkanicznej skały w kształcie półksiężyca z uroczymi, pobielonymi miasteczkami osadzonymi na klifach. Nigdy w życiu nie widziałem tak niebieskiej wody, nawet mimo białych grzyw fal na tafl i. W każdy inny dzień chętnie poświęciłbym godzinę na rozglądanie się dookoła, ale przy szalejącym wietrze i gonitwie myśli w związku z aktywnością w moim telefonie szybko ruszyłem dalej. Chciałem dobrnąć do celu.
Tony zaprowadził mnie do wielkiego domu po drugiej stronie wyspy, w pobliżu miejscowości Akrotiri.
- Trzymamy tu cały sprzęt kajakowy - powiedział. - Jak na razie jesteśmy tu sami.
Następnie Tony zabrał mnie i Nalę na małą plażę oddaloną od domu o dziesięć minut jazdy autem, na północnym wybrzeżu wyspy. Teren był tu znacznie bardziej osłonięty i wiatr nie sprawiał aż takich problemów jak po południowej stronie. Nawet teraz, na początku kwietnia, było tu już kilku turystów z dziećmi pluskającymi się w wodzie. Nie byłem tym zdziwiony. Choć wulkaniczny piasek miał szaroczarny kolor, morze wyglądało wspaniale. Miało nasycony, niebieskozielony odcień. Nie mogłem się doczekać, aż się w nim zanurzę.
Poszliśmy za Tonym, mijając po drodze kilka kawiarenek i barów, z których w jednej lub dwóch siedziało sporo klientów. Zatrzymaliśmy się na drugim końcu plaży - wąskiej wstędze piasku otoczonej miałkimi, czerwonymi klifami wysokimi na dziewięć, może dwanaście metrów. Plaży przydałoby się gruntowne sprzątanie. Oprócz stert wyschniętych wodorostów leżały tam wszelkiego rodzaju śmieci: nie tylko plastik, ale także kawałki drewna i inne przedmioty zagarnięte przez fale. Obiecałem sobie, że doprowadzę to miejsce do porządku.
Baza kajakowa znajdowała się na końcu zatoki. Była to kamienna szopa zbudowana wokół wejścia do jaskini w klifie. Tony otworzył okna w środku i włączył lampy ledowe. Było tam pełno kurzu i piasku, których nawiało w czasie zimy przez szpary pod drzwiami i we framugach okien. Panował tu też zatęchły zapach. Była to grota Alladyna pełna kajaków i wszelkiego rodzaju sprzętu, od kasków i wioseł po kapoki i liny.
- Trzeba tu posprzątać - powiedział Tony. - I przydałoby się malowanie. Dziś odpocznij. Weźmiemy się do pracy z samego rana.
Wieczorem wypiliśmy razem kilka drinków, ale wcześnie wróciłem do domu, bo chciałem mieć pewność, że po porannym dramacie z Nalą wszystko jest w porządku. Potrzebowałem też chwili, żeby poukładać sobie w głowie to, co działo się w internecie. Dręczyło mnie to przez cały dzień.
Leżąc przy Nali, ponownie przejrzałem wiadomości w telefonie. Sytuacja zrobiła się jeszcze bardziej niewiarygodna niż wcześniej. Teraz miałem grubo ponad dwieście tysięcy obserwujących na Instagramie. Dostałem setki komentarzy od ludzi z całego świata. Kolejne pół miliona osób obejrzało filmik na Th e Dodo. Wszystkie inne statystyki podniosły się w proporcjonalny sposób. Moją skrzynkę mejlową wypełniły dziesiątki wiadomości od najróżniejszych ludzi, ale także firm. W jednej z nich zobaczyłem słowo "Netflix". Zaproponowano mi, że przyślą kogoś, żeby mnie filmował. Usunąłem wiadomość. To wszystko nie mieściło mi się jeszcze w głowie.
Dostałem też całe mnóstwo zapytań z agencji prasowych i gazet. Odpowiedziałem na kilka, na przykład z gazety "Daily Mail", którą kupowali moi rodzice, i z "Washington Post" w Stanach Zjednoczonych. Nawet ja o niej słyszałem, choć nie miałem bladego pojęcia, dlaczego tak poważne pismo chce się ze mną kontaktować. Zgodziłem się w najbliższych dniach udzielić wywiadów do obu tytułów.
Kiedy czułem się czymś przytłoczony, moją naturalną reakcją zazwyczaj było wyłączyć się i zignorować wszystko, co powoduje to uczucie. Niektórzy mogliby określić tę taktykę jako chowanie głowy w piasek, ale moim zdaniem dawałem sobie czas na oddech. Zmianę taktyki. Wiedziałem, że jeśli zacznę we wszystko wnikać, otworzę puszkę Pandory. Namąci mi to tylko w głowie i nie przyniesie niczego dobrego.
Kiedy więc zamieściłem nowy post - dziękując przy okazji swoim obserwatorom i witając nowych - odłożyłem telefon na bok i położyłem się spać. Wiedziałem, że czeka mnie pracowity dzień.
Następnego dnia z samego rana udaliśmy się z Tonym do bazy kajakowej. Wziął ze sobą farbę i pędzle, ale przed malowaniem trzeba było posprzątać. Każdy kąt wydawał się zastawiony sprzętem lub pudłami. Włożyliśmy maski, żeby ochronić się przed kurzem, i wzięliśmy się do roboty.
Tony sprawiał wrażenie fajnego gościa - był wyluzowany i lubił się śmiać. Poprzedniego dnia nie rozmawialiśmy za wiele, bo dookoła było zbyt tłoczno. Ale kiedy tylko włączył muzykę w jaskini, wiedziałem, że się zakumplujemy. Miał dokładnie ten sam muzyczny gust co ja. W szczególności lubił DJ-a muzyki house Solomuna, którego często włączałem. Umilaliśmy sobie czas, śpiewając i tańcząc przy sprzątaniu i wynoszeniu śmieci. Tak dobrze się bawiłem, że w ogóle nie czułem wysiłku.
Nala też była w swoim żywiole: skakała po skałach kilka metrów przed jaskinią i goniła fale. Wystawiłem na zewnątrz kilka pustych pudełek, wiedząc, że będzie chciała się w nich pobawić. Drzwi do jaskini były otwarte na oścież, więc cały czas miałem na nią oko.
- Jak to się stało, że jeździsz z kotem? - zapytał Tony, gdy malowaliśmy ściany.
- To długa historia - odparłem. - Krótka wersja jest taka, że cztery miesiące temu przygarnąłem ją w Bośni. Od tamtej pory się nie rozstajemy. - Może to raczej ona przygarnęła ciebie? - powiedział, puszczając do mnie oko.
- Widziałem, jak się przy niej zachowujesz. Coś mi się wydaje, że znalazłeś bratnią duszę. Uśmiechnąłem się.
Tony jako pierwszy zwrócił mi uwagę na coś, co dla wszystkich innych było pewnie całkowicie jasne. Nala i ja stanowiliśmy duet.
źródło: Dean Nicholson "Świat Nali. Człowiek, kot i ich podróż rowerem dookoła świata", Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Podobał ci się ten materiał? Jeszcze więcej w ramach akcji "Korba na rower":