King Kong mógł w ogóle nie powstać. Jego twórca omal nie zginął w Polsce
Kiedy 13 lipca 1920 roku, w chwili największej inwazji bolszewickiej na Polskę i gdy Armia Czerwona zbliżała się do Warszawy, samolot Meriana Coopera został zestrzelony, a amerykański pilot został uznany za zaginionego. Rzeczywiście, niewiele brakowało by wtedy zginął z rąk bolszewików. A wtedy nigdy nie wyjechałby do Azji, nie usłyszał opowieści o wielkich małpach, nie wymyśliłby King Konga, nie kazał mu się wspiąć na Empire State Building. I dzisiaj King Kong nie pojawiłby się na ekranie wraz z Godzillą.
"Godzilla x Kong. Nowe Imperium" - ten film wszedł na ekrany polskich kin w piątek. To kolejna część opowieści o wielkiej małpie zwanej Kongiem, odkrytej niegdyś przez wyprawę filmowców na Wyspie Czaszki, której położenie zmieniało się w zależności od kolejnych fabuł filmowych. Raz leżała na Oceanie Indyjskim koło Jawy czy Sumatry, to znów na Morzu Południowochińskim niedaleko Wietnamu. W każdym razie zawsze ściśle związana była z Azją. To nie przypadek, bo właśnie z Azji pochodziły legendy o żyjących tam ogromnych małpach.
Zobacz również:
Kiedy Merian C. Cooper kręcił swego "King Konga" na początku lat trzydziestych, bazował na opowieściach o wielkich małpach żyjących dawno temu w azjatyckich lasach. Wielkich jak drzewa, jak domy. Wtedy jednak ani Cooper, ani nikt inny nie wiedział, na czym zasadzają się te mity. Okazało się, że na prawdzie.
Amerykanin usłyszał je pierwszy raz podczas podróży do Indonezji i Syjamu w 1923 roku. Przeżył wówczas wiele niezwykłych przygód, ale też przywiózł kapitalny materiał filmowy. Nakręcone nieco przypadkiem ujęcia stada szarżujących słoni robiły wielkie wrażenie na widzach. Azja dała Merianowi Cooperowi wiele do myślenia i stała się ogromną pożywką dla wyobraźni. Widział wielkie smoki - warany z Komodo i Flores, o których słyszał ze mogły pożerać nawet ludzi. Widział wiele niezwykłych zwierząt, miał niezbyt przyjemną przygodę z ogromnym pytonem, a nade wszystko usłyszał legendy o wielkich małpach żyjących w lasach Azji.
Wtedy brzmiały jak mit, chociaż dzisiaj można je połączyć z gigantopitekami - największymi małpami w dziejach świata, które zamieszkiwały niegdyś tereny Azji. Trzymetrowe olbrzymy robiły wielkie wrażenie, ale wymarły i pozostały w legendach. Azjaci podtrzymywali jednak w Merianie Cooperze przekonanie, że takie małpy mogą się gdzieś chować w lasach Azji. A że nieco wcześniej Merian C. Cooper wraz ze świetnym łowca przygód, operatorem i reżyserem Ernestem Schoedsackerem przebywał w Kongu, gdzie usłyszał opowieści o wielkich gorylach i plemionach składających im ofiary z kobiet, koncept filmu był w zasadzie gotowy.
Najpierw Merian Cooper i Ernest Schoedsacker znaleźli się po wielkim wpływem filmu zatytułowanego "Ingagi", który był paradokumentem wyreżyserowany przez Williama S. Campbella opowiadającym o tajemniczym plemieniu kobiet z Konga Belgijskiego (dzisiaj Demokratyczna Republika Konga) oddającego cześć i ofiary gorylom jako niewolnice seksualne. Film odniósł sukces także z uwagi na niespotykane w 1930 roku fragmenty odkrytego ciała bohaterek. Ten film zainspirował powstanie "King Konga", stanowiącego kombo doświadczeń Coopera z wypraw do Afryki i Azji.
Wypraw, do których by w ogóle nie doszło, gdyby nie pewne zrządzenie losu w Polsce.
Twórca "King Konga" zestrzelony w Polsce. Zaginął
Merian C. Cooper zawsze był poszukiwaczem przygód i guza. Prawie znalazł go w Meksyku, gdzie w 1916 roku brał udział w pościgu za Pancho Villą. Jeszcze bliżej katastrofy był podczas I wojny światowej, gdy zaciągnął się do sił powietrznych Stanów Zjednoczonych na froncie zachodnim. Kochał aeroplany, marzył o lataniu, ale traktował je nader awanturniczo. We wrześniu 1918 roku Niemcy zestrzelili nad frontem jego dwupłatowy bombowiec DH-4. Merian Cooper ledwo przeżył, poparzył sobie ręce i wpadł w ręce Niemców. Miał sporo szczęścia, bo ci skapitulowali ledwo półtora miesiąca później. Merian Cooper miał więc szansę szybko wysłać do swego domu list, w którym objaśniał, że wystawiony na jego nazwisko akt zgonu to gruba przesada.
Taką zresztą adnotację zawarł na tym akcie, gdy odsyłał go do amerykańskiego dowództwa: "Jak mówił Mark Twain, pogłoski o mojej śmierci są mocno przesadzone".
Podobnie przesadzone były pogłoski o jego śmierci w Polsce, dokąd Amerykanin udał się ochotniczo jako pilot eskadry pilotów z USA nazwanej imieniem Tadeusza Kościuszki. Dowodził nią major Cedric Fauntleroy, a eskadra miała wspomóc Polaków w walce z bolszewikami. Założenie było jasne: w czasie wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych kolonistów wspierali ochotnicy z Francji i Polski. A zatem podczas I wojny światowej na froncie zachodnim Francuzów wsparła amerykańska eskadra nazwana imieniem Marie Josepha La Fayette, generała francuskiego z czasów walki kolonii amerykańskich o niepodległość, a następnie eskadra im. Tadeusza Kościuszki wsparła Polaków. To był rewanż, a dla chłopaka - szansa na kolejną przygodę. Prawie ze skutkiem śmiertelnym.
"Jak mówił Mark Twain, pogłoski o mojej śmierci są mocno przesadzone".
Tuż przed kluczową bitwą warszawską, 13 lipca 1920 roku samolot Amerykanina został bowiem zestrzelony, a on sam wydostał się z wraku. Trafił w ręce bolszewików, ale podał się za dziennikarza. Prawdopodobnie dzięki temu uniknął rozstrzelania na miejscu. W obozie w miejscowości Władykino pod Moskwą przebywał aż do pokoju ryskiego w 1921 roku i dopiero wtedy wydostał się, by przez Łotwę wrócić do Polski. Zawsze podkreślał, że udało mu się to dzięki pomocy Polaków, porucznika Stanisława Sokołowskiego i kaprala Stanisława Zalewskiego.
Gdyby wtedy się to nie udało, gdyby kule radzieckie trafiły lotnika albo bolszewicy nie uwierzyli, że jest amerykańskim dziennikarzem, a nie ochotnikiem, King Kong nigdy by nie powstał i w 1933 roku nie wkroczył z impetem na ekrany światowych kin jako jeden z największych przebojów wszech czasów.
Okazało się, że King Kong rzeczywiście istniał
W 1935 roku, zatem już po premierze "King Konga" urodzony w Niemczech holenderski paleontolog Gustav Heinrich Ralph von Koenigswald opisał tę wielką małpę na podstawie kilku zębów zakupionych w sklepie z medycyną chińską w Hongkongu. Sklepikarz nazywał je zębami smoka i twierdził, że pochodzą z prowincji Guangdong lub Guangxi. Von Koenigswald był tak zaskoczony zębami, że skonsultował się z kanadyjskim naukowcem Davidsonem Blackiem, specjalistą od kopalnych małp.
Black też był zaskoczony, nigdy czegoś podobnego nie widział. To rzeczywiście wyglądało jak zęby jakiegoś King Konga, gdyż niewątpliwie nie należały do smoka czy gada, ale małpy. Ogromnej małpy. Początkowo uważano nawet, że to może olbrzym - wielkich rozmiarów praczłowiek, ale pogląd ten został zarzucony.
Rozmiary tego zwierzęcia oszacowano na co najmniej trzy metry wysokości i wagę 300-500 kg, a zatem była znacznie większa od goryla. Nie osiągała wielkości filmowego King Konga, ale była i tak gigantyczna. Nic dziwnego, że stworzenie nazwano gigantopitekiem.
Dzisiaj gigantopiteki nie są już żadnym filmowym wymysłem, fantasmagorią czy fabułą filmową. To fakt. Były największymi małpami w dziejach, o wzroście bagatela 3 metrów i wadze pół tony. To znaczy, że przebijały dwukrotnie największe goryle. Kości tych zwierząt znaleziono na terenie Chin, w 16 różnych miejscach, w tym także na wyspie Hajnan - znanym obecnie miejscu wypoczynkowym Chińczyków. Znaleziska z jaskini Tham Khuyen w Wietnamie i Pha Bong w Tajlandii także można przypisać gigantopitekom, chociaż niektórzy uważają, że to jednak resztki żyjącego niegdyś w kontynentalnej Azji wymarłego już orangutana chińskiego.
Najsłynniejsze filmy przyrodnicze. Znasz je? Sprawdź się [QUIZ]
Orangutan to najbliższy krewny największej małpy świata
Orangutany dzisiaj ograniczają się do zaledwie dwóch wysp Indonezji - Sumatry i Borneo, ale tysiące lat temu występowały na wielkich połaciach Azji od Pekinu po Indie i Indonezję. Podobnie mogło być z gigantopitekami. W "King Kongu" Coopera wielka małpa z wyspy na Oceanie Indyjskim u brzegów Indonezji ma wygląd ogromnego goryla, ale w rzeczywistości gigantopiteki łączy się z orangutanami w jedno wielkie plemię siwapiteków, razem z obecnymi orangutanami, wymarłym orangutanem chińskim i orangutanem wietnamskim, a także siwapitekiem z Indii, ankarapitekiem z Turcji czy lufengopitekiem z Chin. Wszystkie one należały i należą do małp człekokształtnych, zwanych teraz człowiekowatymi.
Inaczej mówiąc, gigantopitek i filmowy King Kong to nasi krewni tak jak orangutany, szympansy czy goryle. Nie ma tu drastycznej różnicy.
Ciekawostką jest fakt, że gdy po nakręceniu filmu "Kong. Wyspa Czaszki" w 2017 roku Wietnam pozostawił w Van Long skansen i plan filmowy jako atrakcję turystyczną z miejsca, gdzie kręcono film o King Kongu, zarazem uwiecznił w ten sposób miejsce, gdzie zapewne gigantopiteki, czyli protoplaści King Konga, żyli.
Ich gwałtowne wymarcie rodzi wiele pytań i wskazuje na coś raptownego. Stąd poglądy nawet o wytępieniu gigantopiteków przez żyjących z nimi równolegle ludzi, którzy na nie polowali. Np. przez człowieka pekińskiego (Homo erectus pekinensis), który akurat wtedy pojawił się na terenie Chin. Nowe ustalenia wskazują jednak na zupełnie inne przyczyny zniknięcia największym małp w dziejach świata poza filmem. Zmiany jakie zaszły w krajobrazie i roślinności Azji około 700 tysięcy lat temu sprawiły, że wielkie gigantopiteki straciły źródło swego pożywienia. Przy 3 metrach wzrostu i pół tony wagi nie były w stanie sięgnąć owoców rosnących na drzewach, po które bez problemu wspinały się mniejsze orangutany. 215 tysięcy lat temu protoplasta King Konga i największa małpa świata wymarła.