Łapał węże za ogon, drażnił krokodyle. W końcu krzyknął: "Umieram"

Jego filmy najczęściej wyglądały tak: Steve Irwin skradał się do zwierzęcia, zerkał w kamerę i gestem pokazywał, by zachować ostrożność, bo szalenie ryzykuje. Następnie łapał upatrzony cel za ogon albo drażnił w inny sposób, by ten przed kamera pokazał złość. Wybierał zawsze zwierzęta bardzo groźne: rekiny, krokodyle, węże, pająki. Paradoksalnie zwierzęcia, które za drażnienie odpłaciło mu jego śmiercią, nie uznawał za niebezpieczne.

Steve Irwin z wężem
Steve Irwin z wężemEverett CollectionEast News

- Umieram - zawołał Steve Irwin, gdy wyciągnięto go na łódź. Jego towarzysze za bardzo nie wiedzieli, co się stało, bo przecież australijski filmowiec i przyrodnik brał udział w nieskończenie wielu groźnych ujęciach z niebezpiecznymi zwierzętami. Wielokrotnie, ale nie tym razem. Teraz kręcili dość proste zdjęcia do programu o nerwowej nazwie "Najgroźniejsze zwierzęta oceanu" ("The Ocean's Deadliest"). Nie należało jednak się specjalnie do tego tytułu przywiązywać, bo gdy Steve Irwin realizował film czy program, zawsze wszystko było najgroźniejsze, najstraszniejsze i najbardziej ryzykowne już w tytule.

Taka była specyfika jego pracy i jego twórczości. Stał się odwrotnością wielu filmowców przyrodniczych takich jak David Attenborough, który do zwierząt z kamerą zbliżał się także w ciszy i ostrożnie, ale nie po to, by je drażnić i zmuszać do pokazania swej siły, agresji i broni stosowanych do odstraszenia napastnika, ale z szacunkiem i poszanowaniem ich spokoju. Steve Irwin nie miał zamiaru tego robić.

Steve Irwin z kobrą. Rok 2001Everett CollectionEast News

U niego w filmie musiało się dziać. Siedzenie ptaka na jajach, odpoczynek krokodyla na słońcu czy nawet podpisy godowe to za mało. Steve Irwin swoje filmy i występy dla publiczności zmieniał w niezwykle kontrowersyjne widowiska, podczas których drażnił zwierzęta. Łapał je za ogon, za nogę, dźgał przyrządami, aż te w zdenerwowaniu pokazywały gniew, zęby, nacierały. Wtedy Australijczyk opowiadał, na czym polega system obronny tego gatunku i jak bardzo jest niebezpieczny.

Niemal każde zwierzę w jego wersji okazywało się groźne i na każde trzeba było uważać.

Nie każdemu się to podobało. Steve Irwin miał wielu zwolenników i fanów, ale też wielu przeciwników, którzy uważali, że męczy zwierzęta. On bronił się, że nie robi nigdy niczego, co mogłoby im zaszkodzić. Uczy za to ludzi rozwagi w podejściu do zwierząt. No i miał wysoką oglądalność. Filmy realizowane dla Discovery Channel i Animal Planet ściągały przed ekrany tłumy.

Steve Irwin w pokazie z krokodylemRichard GilesWikimedia Commons

Węże, w tym te najbardziej jadowite jak tajpany i kobry, a także wielkie dusiciele, do tego krokodyle, rekiny, wszystko co elektryzuje ludzi i budzi grozę znajdowało miejsce w jego programach. I jego parku zoologicznym, który miał w Queensland w Australii. Steve Irwin zaczął się zresztą mocno kojarzyć z Australią. Stał się symbolem kraju, o którym mówi się, że wszystko jest tu jadowite albo groźne.

Krytyka twórczości Irwina była duża, próbowano mu nawet wytoczyć procesy za znęcanie się nad zwierzętami, a także za narażenie na niebezpieczeństwo własnego syna, z którym na ręku karmił krokodyla. Dzięki swej ogromnej popularności australijski "Łowca Krokodyli" - jak go nazywano - potrafił zdobyć środki, z których sporo przeznaczał na rzecz ratowania przyrody. Np. na rezerwaty przyrody w rejonie Oceanii, na Fidżi, Vanuatu i innych wyspach Pacyfiku. W jego parku gadów znajdowały się nie byle jakie krokodyle, ale te odławiane z terenów zamieszkałych przez ludzi i zagrażające im, a także ludojady. Tu znajdowały ostoję. Tu także hodowane były rzadkie gatunki australijskich gadów.

Imieniem Steve'a Irwina nazwano nawet jeden gatunek żółwia bokoszyjnego, który zamieszkuje jedynie rzeki Broken-Bowen i Burdekin w Australii, a w ich mętnych wodach oddycha organem oddechowym umieszczonym w... tylnej części przewodu pokarmowego. Nazwano go Elseya irwini. Australijczyk tego żółwia odkrył i opisał, zresztą za swoje zasługi biologiczne czekał na niego tytuł profesorski na Uniwersytecie w Queensland. Czekał, aż Steve Irwin wróci ze zdjęć do "Najniebezpieczniejszych zwierząt oceanu", realizowanych we wrześniu 2006 roku u brzegów Queensland, niedaleko Wielkiej Rafy Koralowej.

Żółw Elseya irwini Ian SuttonWikimedia Commons

Steve Irwin zginął nieoczekiwanie na planie filmu

Tego dnia Steve Irwin i jego ekipa, w której znajdował się chociażby Philippe Cousteau - wnuk słynnego Jacquesa Cousteau - kręcili sceny blisko dna z udziałem szkaradnic. To groźne i jadowite ryby, których kolec jadowy znajduje się w płetwie grzbietowej. Szkaradnice zagrzebują się w mule i zdarza się, że ktoś wychodzący z wody albo wchodzący do morza nastąpi na nie. Wtedy konsekwencje mogą być poważne.

Szkaradnice nie zostały jednak sfilmowane, bo pogoda to uniemożliwiła. Steve Irwin postanowił wykorzystać okazję i nakręcić chociaż ujęcia do realizowanego równolegle filmu dla dzieci. Bohaterką miała być jego córka Bindi, a film nosił tytuł "Bindi w dziczy". Nie wiadomo, co dokładnie się stało. Prawdopodobnie Australijczyk wystraszył jedną z dużych płaszczek z gatunku Bathytoshia brevicaudata. To największa z ogończy, żyjąc a w wodach wokół Australii, Nowej Zelandii, wysp Pacyfiku i południowej Afryki. Może osiągać nawet 4 metry długości, a zatem jak rekin. Nie jest jednak agresywna i nie zdarzały się wypadki ataków tych płaszczek na ludzi. Natomiast ogończe są dość płochliwe.

Jest zatem możliwe, że zaskoczona przez nurka ryba zareagowała nerwowo. A jej ogon kończy się kolcem jadowym i on jest groźny.

Ogończa, od której jadu zginął Steve IrwinAmada44Wikimedia Commons

Steve Irwin chciał mieć ogończe w kadrze, więc podpłynął do niej od tyłu, aby na ujęciu można było pokazać, że ryba odpływa. Płaszczka spanikowała. Może uznała człowieka za napastnika, może za cień rekina, w każdym razie z jakichś powodów uderzyła ogonem i to tak fatalnie, że kolec przebił pierś Australijczyka. Według doniesień świadków - ugodziła go wielokrotnie, co by znaczyło, że doszło w wodzie do kotłowaniny.

Filmowiec został wyciągnięty na łódź i jego ekipa długo nie wiedziała, co mu się stało i dlaczego zasłabł, aż zobaczyła kałużę krwi na piersi. Trafienie było fatalne. - Umieram - zdążył powiedzieć Steve Irwin. Jego koledzy widzieli, że twarz wykrzywia mu się z bólu, bo działanie jadu musiało być bolesne. Australijczyk tracił przytomność, więc krzyczeli, by nie zasypiał i walczył. On jednak tylko rzekł owo: - Umieram.

Reanimacja nie pomogła. Sanitariusz Darrin Evans opisywał: - Rana była głęboka. Jakby ktoś wbił bagnet. Była śmiertelna. Żadnych szans na uratowanie go.

Steve Irwin zmarł w sposób tragiczny, acz spektakularny. Trudno znaleźć drugi taki wypadek, by na pozór niewinna i łagodna płaszczka zabiła nurka swym kolcem na ogonie. - Doigrał się - nie brakowało też takich opinii, bo australijski przyrodnik zginał tak, jak żył - w starciu z podrażnionym zwierzęciem.

Ponieważ wszystko, co robił było nagrywane i dla widzów, także jego śmierć została uwieczniona na filmie. Już jednak na łodzi film miał zostać skasowany. Nigdy nikt więcej go nie obejrzał.

Białe złoto naukowców. Sięgają setki tysięcy lat wsteczAFP
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas