Betonoza w Polsce to już plaga. Wszędzie pojawia się ten sam schemat
Można przytoczyć wiele dowodów wskazujących, że natura w mieście to skarb. Wszystkie one mogą nie przekonać człowieka, który myśli, że nie jest jej częścią. Jakim cudem samorządy wycinają tysiące drzew i betonują zielone place, by na koniec stawiać w upały na kurtyny wodne? Oto historia o mentalności urzędników.
Akt 1. Dotacja
Lata temu pewien łódzki urzędnik opowiedział mi anegdotę, która została ze mną do dziś. W wydziale przeprowadzono rozmowę o tym, czy warto zrealizować inwestycję za kilkaset tysięcy złotych. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że jest to inwestycja kompletnie niepotrzebna. Mimo to osoby decydujące uznały, że warto ją przeprowadzić.
Dlaczego? Bo można było na nią łatwo pozyskać prawie 100 proc. unijnej dotacji. I jak tu nie skorzystać z takiej okazji!? Patrząc na działania różnych samorządów, mentalność ta zdaje się być powszechna. Nie liczy się sens inwestycji - liczy się możliwość jej przeprowadzenia.
Ale co, jeśli oznacza to konieczność wycięcia dziesiątek drzew na pięknym placu? No cóż, to drzewa znikną. A co, jeśli wymaga to zalania wszystkiego betonem i wypełnieniem kostką? No cóż, pojawią się i beton, i kostka. Niech tylko księgowość potwierdzi, że zrobimy na tym "złoty interes".
Akt 2. Głowa
"Byle odfajkować swoje i o godz. 16:00 wyjść do domu" - tak o pracy przeciętnego urzędnika myśli wiele osób. I choć rozumiem, skąd bierze się taka ocena, uważam ją za zbyt uproszczoną i krzywdzącą.
Przez wiele lat opisywałem działania samorządów, zwłaszcza łódzkiego. Przy okazji poznawałem też ludzi, którzy dla nich pracują. Również tych na najwyższym szczeblu, ale zwłaszcza tych na średnich. Często zaangażowanych, często pełnych pasji, często chcących zrobić coś dobrego. Na początku.
Zobacz również:
A potem okazuje się, że urząd to chaos, koordynacja projektów leży, a wydziały nie wiedzą wzajemnie o swoich planach dotyczących tego samego skrawka ziemi.
Do tego zazwyczaj zachodzi coś o wiele gorszego: zderzenie ze ścianą. Człowiek zostaje po godzinach, wychodzi z inicjatywą, a na koniec wypłatę i tak ma taką samą, jak "obiboki", za to listę wrogów o wiele dłuższą. Bo podpadło się kierownikowi, który kazał "nie tykać". Bo interweniuje wiceprezydent, który "nie pozwala". Bo zadział deweloper, który "wyprosił zmianę".
Tymczasem osoby decyzyjne to zazwyczaj osoby najbardziej oderwane od tego, jak wygląda "prawdziwe" życie w mieście. Prezydenci nie jeżdżą komunikacją publiczną, tylko limuzynami. Wiceprezydenci nie siedzą na zacienionej ławce na placu, tylko w klimatyzowanym lokalu. A dyrektorzy mieszkają zazwyczaj nie w centrum miasta, tylko na jego obrzeżach lub wręcz poza nim.
Ryba psuje się od głowy, a natura w mieście - od głów decydentów.
Akt 3. Wdzięczność
Lubię podawać przykład dębu szypułkowego, który rośnie obok alei Solidarności w Warszawie. Obwód pnia wynosi imponujące 325 centymetrów. Jeszcze bardziej imponujące jest jednak to, że według obliczeń naukowców tzw. usługi ekosystemowe, które zapewnia to jedno drzewo, warte są... ponad 60 tys. zł. Wszystkie przyuliczne drzewa w stolicy dają zaś co roku miliardy.
Niezwykle pouczającym przykładem jest też Kalifornia. Naukowcy obliczyli, że zaoszczędzanie energii przez zazielenianie miast jest tam często bardziej opłacalne ekonomicznie niż... budowanie nowych elektrowni.
Do tego samego wniosku doszli naukowcy stojący za raportem BiodiverCities by 2030, który opracowało Światowe Forum Ekonomiczne. Stwierdzono w nim, że rozwiązania oparte na naturze mogą być o połowę tańsze niż "szara" infrastruktura techniczna, a dają o jedną czwartą więcej różnych korzyści.
Wracając do Polski, pierwszy cennik drzew wprowadzono w naszym kraju w Łodzi już w 1974 r. Miał uwzględniać m.in. to, ile młodych drzewek trzeba byłoby nasadzić, aby uzyskać te same korzyści ekologiczne, które dawało usunięte drzewo. Zatwierdzony cennik o jedną szóstą zaniżał to, co zaproponowano w projekcie.
Być może wszystko, o czym pisałem w dwóch pierwszych "aktach", nie miałoby więc większego znaczenia, gdyby samorządy zaczęły doceniać, jak wielkim skarbem jest natura.
Akt 4. Przychody
"Prawdopodobnie wyliczone wartości drzew przekraczały jakąś barierę psychologiczną urzędników miejskich, którzy nie mogli uznać, iż zwyczajne drzewo uliczne może mieć wartość kilku samochodów osobowych" - pisał lata temu przyrodnik Romuald Olaczek o zaniżonych wartościach w "łódzkim cenniku".
Dekady później sytuacja wygląda tak samo. Niedoceniane przez urzędników (i nie tylko ich) są zarówno drzewa, jak i cała natura. Zwłaszcza ta pozostawiona sama sobie.
Zieleń formalna zajmuje zazwyczaj kilkanaście procent powierzchni polskich miast. Wystarczy jednak uwzględnić obszary zieleni nieformalnej, takie jak nieużytki, pola uprawne, sady czy tereny wzdłuż torów kolejowych, a sytuacja zmieni się diametralnie. Jak obliczyli naukowcy z Uniwersytetu Łódzkiego, wówczas polskie miasta stają się "zazielenione" przynajmniej w połowie, a nierzadko nawet w dwóch trzecich.
Zazwyczaj są to tereny, których absolutnie nie doceniamy my wszyscy. Dla skarbników to przede wszystkim niezarobione miliony, którymi można zasilić miejską kasę poprzez wystawienie nieruchomości na przetarg. Tymczasem pozycji "zachowanie natury" i "ochłoda w upalny dzień" po stronie przychodów się nie znajdzie.
Akt 5. Lepsi od natury
Samorządy nie są alternatywnym światem. Są częścią dokładnie tego świata, który nas otacza, w którym dominuje pieniądz i pogoń zyskiem. W którym "grube ryby" działają w imieniu "grubych ryb", a nie "płotek". W którym kapitalizm przez lata odcinał ludzi od przyrody, bo niszczenie jej i wyzyskiwanie nie uchodziłoby takim płazem.
Mógłbym przytoczyć o wiele więcej dowodów wskazujących, że przyroda w mieście to skarb. Tak w wymiarze społecznym czy psychologicznym, jak zdrowotnym czy ekonomicznym. Ale to wszystko i tak mogłoby nie przekonać człowieka, który myśli, że nie jest częścią natury. Który uważa, że jesteśmy od niej lepsi.
Betonowe place nie biorą się z przypadku. Biorą się z betonowych serc i umysłów.
Szymon Bujalski