Takiego planu jeszcze nie było. Chcą usunąć wszystkie gatunki inwazyjne

Nikt dotąd nie porwał się na tak ambitny pomysł jak Nowa Zelandia, która opracowała projekt "Predator Free 2050". Zakłada on uwolnienie tego kraju od inwazyjnych drapieżników, a z czasem może wszystkich inwazyjnych kręgowców do 2050 r. Pierwsze cztery kamienie milowe planu wejdą w życie w przyszłym roku. Nowa Zelandia chce w ten sposób ocalić i odtworzyć swą unikalną przyrodę.

Szczury, gronostaje, oposy i inne zwierzęta zagrażają faunie Nowej Zelandii
Szczury, gronostaje, oposy i inne zwierzęta zagrażają faunie Nowej Zelandiiserezniy123RF/PICSEL

Co by nie mówić, niewiele krajów na świecie ma tak unikalną faunę jak Nowa Zelandia. Lata izolacji sprawiły, że wytworzyło się tu wiele endemitów, głównie ptasich. Nowa Zelandia jest bowiem niemal pozbawiona ssaków lądowych, nawet torbaczy typowych dla sąsiedniej Australii. 

Żyją tu jedynie dwa gatunki nietoperzy. Ich miejsce zaczęły zajmować ptaki, tworzące mnóstwo unikalnych form, także nielotnych. Przez miliony lat nie potrzebowały wszak lotu.

Ta nielotność doprowadziła do zagłady wielu nowozelandzkich gatunków, nie tylko takich jak powszechnie znany kiwi, ale również papuga kakapo - najcięższa papuga w świecie, która nie lata, za to kroczy wśród traw, żyje w norach i pohukuje jak sowa. Inne ptaki jak wielki chruściel takahe, a także weka, kea, kaka i inne także zajęły miejsce ssaków, a przecież Nowa Zelandia to nie tylko endemiczne ptaki. 

Mamy tu też niezwykle oryginalne ryby, płazy, gady, bezkręgowce jak gigantyczny weta - wielki krewny świerszczy i pasikoników.

Weta - wielki owad z Nowej Zelandii Carey-Knox-Southern-ScalesWikimedia Commons

Nowa Zelandia jako państwo wyspiarskie zyskało izolowaną, unikalną faunę i jako państwo wyspiarskie chce teraz ją ochronić przed inwazją obcych gatunków, które docierały tu od czasów kolonizacji w XIX wieku. Ponieważ nie ma granic lądowych, uważa że to wykonalne. Już teraz Nowozelandczycy mają restrykcyjne przepisy graniczne. Każdy kto podróżował do tego kraju wie, że sprawdzają plecaki, torby, nawet to, co przynosi się w bieżniku butów. Tak, aby jak najmniej nowych obcych gatunków przedostawało się do kraju.

Pozostaje kwestia usunięcia tych, które już tu są. Nowa Zelandia karmi się przykładami miejsc na świecie, w których takie oczyszczanie z gatunków inwazyjnych się udało. To jednak najczęściej izolowane, bezludne wyspy. O jednej takiej u brzegów Chile pisaliśmy niedawno w Zielonej Interii - dzięki usunięciu szczurów i królików na stałe miejsce wracają ginące nurce peruwiańskie. Plan Nowej Zelandii zakłada większą skalę i to na dużym, zaludnionym terenie.

To plan, jakiego w historii nigdy nie było i nigdy nikt nie zastosował.

Jeż wśród liściagamiphoto123RF/PICSEL

Gatunki inwazyjne muszą zniknąć. Także jeże

W projekcie nowozelandzkiego planu "Predator Free 2050" czytamy: "Wiele naszych gatunków nie występuje nigdzie indziej na Ziemi, a izolacja czyni je podatnymi na ataki drapieżników, takich jak szczury, gronostaje i oposy. Uwolnienie Nowej Zelandii od drapieżników do 2050 r. pozwoli naszej rodzimej przyrodzie ponownie rozkwitnąć". 

Projekt zakłada zatem wyeliminowanie w pierwszej kolejności inwazyjnych szczurów, gronostajów, łasic, fretek i tchórzy, zdziczałych kotów, jeży i oposów, czyli południowoamerykańskich torbaczy także przywleczonych na Nową Zelandię. Żaden z tych ssaków nie występuje tu naturalnie.

To one dokonały inwazji na Polskę. Rozpoznajesz? [QUIZ]

Dla nas może to być wstrząs, że Nowozelandczycy chcą wyeliminować jeże, gronostaje czy oposy, ale kraj ten doświadczył z ich strony ogromnych zniszczeń. Ekspansywność ssaków z innych kontynentów jest tak duża, że nie daje szans rodzimym gatunkom. 

Nie można ich utrzymać nawet w ograniczonym zakresie, gdyż szybko się rozmnożą. Wszystkie te ssaki łącznie z jeżami czy gronostajami mają zniknąć z Nowej Zelandii.

Kiwi brunatny - zagrożony endemit Nowej Zelandiipetervick167123RF/PICSEL

"Mają zniknąć" - łatwo powiedzieć. To nadzwyczajnie trudne zadanie, o czym przekonał się nowozelandzki naukowiec James Russell z Uniwersytetu w Auckland. Eksperyment, w którym wykorzystał szczura imieniem Razza omal nie zakończył jego kariery naukowej. W 2005 r. James Russell wypuścił takiego szczura na jedną z wysp u brzegów kraju. Gryzoń był monitorowany, z nadajnikiem, pod kontrolą, a naukowiec chciał sprawdzić, jaki wpływ ma jeden inwazyjny egzemplarz na miejscowa faunę. 

Odsądzono go od czci i wiary, zarzucano zachowanie niegodne naukowca, ale przynajmniej wiemy, że jeden szczur może spowodować ogromne spustoszenie. I nie tak łatwo go schwytać, gdy już raz zostanie wypuszczony.

Pomysł Nowozelandczyków popiera Josh Donlan, dyrektor Advanced Conservation Strategies, firmy konsultingowej, która opracowała projekty zwalczania gatunków inwazyjnych w różnych częściach świata i pomaga też Nowej Zelandii. Jak mówi, dotąd 1000 wysp świata zostało oczyszczonych z inwazyjnych zwierząt, co prawda wysp mniejszych niż wielka Nowa Zelandia, ale dlaczego nie postawić sobie tak dużego wyzwania? Zwłaszcza, że to jedyny ratunek dla fauny tego kraju, by nie utracić swej unikalności i nie zaczął przypominać fauny Europy czy mieszanki różnych kontynentów.

Największą wyspą, jaką kiedykolwiek oczyszczono, jest australijska wyspa Macquarie, która zajmuje powierzchnię około 128 kilometrów kwadratowych. Nowa Zelandia jest dwa tysiące razy większa. 

Gronostaj sfotografowany w październiku we Francji. Nie jest jeszcze w pełni białyDominique DelfinoEast News

Za kilka miesięcy pierwszy etap czyszczenia Nowej Zelandii

Pierwsze cztery etapy projektu opracowanego w 2017 r. ruszają w przyszłym roku. Obejmują one:

  • wyeliminowanie wszystkich drapieżników inwazyjnych z rezerwatów na małych wyspach Nowej Zelandii
  • wyeliminowanie tych drapieżników z terenów obejmujących 20 tysięcy hektarów kontynentalnej Nowej Zelandii bez użycia ogrodzeń
  • obniżenie liczby drapieżników na kolejnym milionie hektarów
  • wytępienie do zera co najmniej jednego małego ssaka inwazyjnego (jeszcze nie wiadomo którego, pracują nad tym naukowcy)

To pierwszy etap, a kolejne stopniowo będą realizowane aż do osiągnięcia pełnego sukcesu w roku 2050. Wtedy mają zniknąć wszystkie inwazyjne drobne ssaki drapieżne, a z czasem eliminacja dotknie także króliki, zające, dziki, jelenie, kozy, kangury czy łosie, bo i one są inwazyjne na Nowej Zelandii. Łosie sprowadzono tu z Kanady w 1910 r., żeby było do czego postrzelać w nowozelandzkich lasach, gdyż myśliwi narzekali, że nic tu nie ma.

Jako priorytet do wytępienia określono na razie pięć ssaków. To szczur (w obu gatunkach, wędrowny i śniady), gronostaj, łasica, fretka i opos.

Niemal wymarły nowozelandzki chruściel takahenaskaraina123RF/PICSEL

Rząd nowozelandzki już zainwestował 28 mln dolarów nowozelandzkich w spółkę joint venture Predator Free 2050 Ltd, planując dodanie dodatkowego 1 dolara za każde 2 dolary zainwestowane przez społeczeństwo, osoby trzecie, takie jak fundacje filantropijne lub samorządy lokalne. Środki płyną, a protesty organizacji prozwierzęcych nie są mocne, chociaż plan zakłada likwidację zwierząt na dużą skalę. 

Tysiące szczurów, gronostajów, łasic, fretek czy oposów po prostu zginą. Protestów nie ma, gdyż każdy zdaje sobie sprawę ze znaczenia tego przedsięwzięcia i konsekwencji jego braku. Minister ochrony środowiska Maggie Barrynazwała je "najważniejszym projektem ochronnym w historii naszego kraju".

Nie tylko dla kraju, bo jeżeli projekt przyniesie zadowalające efekty, będzie go można zastosować w innych zagrożonych inwazjami rejonach świata, choćby Australii, na Hawajach i innych wyspach Pacyfiku, a nawet w Europie.

Żółw: Egzotyczny i groźny okaz w PolscePolsat NewsPolsat News
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas