Pragmatyzm czy nowy denializm? Poglądy (nie tylko) skrajnej prawicy na zmiany klimatu
Mateusz Czerniak
Czy kwestia kryzysu klimatycznego była zawsze kwestią polityczną? Z pewnością. Czy zawsze wywoływała kontrowersje? Niezupełnie. Stanowisko sił politycznych, które niedawno jeszcze zaprzeczały zmianom klimatu, przechodzi ewolucję.
Na polskiej scenie politycznej z mówieniem o zmianach klimatu jest problem. Przede wszystkim taki, że politycy niechętnie zabierają głos w tej sprawie, a jeśli to robią, to szybko okazuje się, że ich wiedza jest - delikatnie mówiąc - ograniczona, a własnych pomysłów, jak zaradzić problemowi, w zasadzie nie mają. O ponadpartyjnym konsensusie oczywiście nie ma mowy.
Co ciekawe, jak zauważają autorki badania "Czy politycy czują klimat? Środowisko i klimat w debacie politycznej", nasi politycy "samych siebie uważają za główną przeszkodę w budowaniu przez Polskę ambitnej polityki klimatycznej i środowiskowej", a główną przyczyną ich bierności i braku działań "jest przede wszystkim obawa przed utratą poparcia wyborców, niezadowolonych z wprowadzanych zmian". Efekt jest więc taki, że zdecydowana większość naszych polityków nie zabiera głosu, a wywołana do odpowiedzi mówi tak mętnie, że konia z rzędem temu, kto odgadnie, jakie naprawdę jest ich stanowisko w tej sprawie.
Na tym tle głos denialistów klimatycznych jest wyjątkowo donośny i dominuje często debatę publiczną. Ten głos w ostatnich latach przeszedł jednak metamorfozę. W zasadzie niewielu polityków zaprzecza dziś istnieniu globalnego ocieplenia, coraz rzadziej pojawiają się też głosy, że to nie człowiek jest za nie odpowiedzialny.
Obrońcy interesu ludu
Prof. Przemysław Sadura, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego twierdzi, że od pewnego czasu coraz częściej wykorzystywaną narracją denialistyczną jest przedstawianie polityk klimatycznych, jako mających dać korzyści elitom, i jednocześnie uderzających w "lud". - Kiedy prowadziłem badania w kilku regionach objętych transformacją energetyczną, na przykład w regionie rybnickim, gdzie kopalnie będą zamykane w ostatniej kolejności, ich pracownicy mówili mi, że cała polityka klimatyczne UE to jest spisek, mający na celu przejęcie polskich kopalń przez Niemców, którzy otwierają nowe elektrownie węglowe - opowiada socjolog.
Jego zdaniem "jeśli chodzi o środowiska polityczne, to widać, że na przykład wśród polityków Solidarnej Polski jest zainteresowanie zwrotem w kierunku takich narracji". Tego rodzaju tendencje widać jednak w całej Europie. I po prawej stronie sceny politycznej to jest nowość.
Koncerny zmieniają debatę
Początkowo, gdy do opinii publicznej dopiero zaczynały przebijać się informacje o tym, że ludzkość niszczy klimat i może to być dla nas niebezpieczne, najważniejsi na świecie konserwatywni politycy, tacy jak Ronald Reagan czy Margaret Thatcher, zgadzali się, że problem trzeba rozwiązać. Wszystko zaczęło się zmieniać, dopiero kiedy przemysł paliw kopalnych zrozumiał, że walka z globalnym ociepleniem zagraża jego istnieniu. W kolejnych dziesięcioleciach wpompował miliony dolarów w kampanie, które podważały wiedzę naukowców (więcej na ten temat pisaliśmy tutaj). Dopiero to zaczęło przekładać się na podziały polityczne.
Prawdopodobnie pierwszym środowiskiem politycznym, które otwarcie zanegowało zmiany klimatyczne, był konserwatywny i libertariański ruch Tea Party w Stanach Zjednoczonych. Później tego rodzaju poglądy zaczęły przejmować inne ugrupowania prawicowe, także nacjonalistyczne nurty - w końcu kwestia zmian klimatu wymagała szerokiej międzynarodowej współpracy i ustępstw, co kłóci się w oczach takich środowisk z narodowym samostanowieniem.
"Dwie wpływowe grupy połączyły siły w tej sprawie - przemysł wydobywczy i prawicowi nacjonaliści. Sprawiło to, że obecna debata na temat zmian klimatu znajduje się w dramatycznym miejscu, a czasu na wyhamowanie tego procesu jest coraz mniej" - stwierdził prof. nadzw. Martin Hultman z Uniwersytetu Technicznego Chalmersa w Szwecji, który przewodzi projektowi badawczemu zatytułowanemu "Czemu nie bierzemy zmian klimatu zbyt poważnie? Badanie denializmu klimatycznego". Do projektu dołączyli czołowi naukowcy z całego świata zajmujący się tą kwestią.
Jednak sama forma klimatycznego denializmu od czasu swoich narodzin przeszła - i nadal przechodzi - ewolucję. Według badania przeprowadzonego w 2019 r. przez berliński środowiskowy think-tank Adelphi, tylko dwie z prawie dwudziestu prawicowych partii populistycznych w Europie - węgierski Fidesz i Łotewski Sojusz Narodowy - jednoznacznie popierają konsensus naukowy w sprawie kryzysu klimatycznego.
Podejście pozostałych ugrupowań do kwestii klimatycznych jest bardzo zróżnicowane. Do całkowicie odrzucających konsensus należy Alternatywa dla Niemiec i holenderska Partia Wolności. Inne partie, takie jak francuskie Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen czy hiszpański Vox, odchodzą w ostatnich latach od "twardego" denializmu, zaprzeczającego całkowicie antropogeniczności zmian klimatu. Przyjmują bardziej "miękkie" podejście, podważające sens polityk mających zatrzymać katastrofę klimatyczną.
Niezależnie jednak od motywacji, europosłowie należący do populistycznych prawicowych partii regularnie głosują w Parlamencie Europejskim przeciw elementom polityki klimatycznej, takim jak na przykład system handlu prawami do emisji CO2. Według Uniwersytetu Yale prawicowi populiści zajmują już jedną czwartą miejsc w europarlamencie. Dlatego ich konsolidacja wokół torpedowania europejskiej polityki klimatycznej może być dla niej gwoździem do trumny.
Polscy konserwatyści i zmiany klimatyczne
W Polsce podobną ewolucję, co w partii Vox, można zilustrować na przykładzie Solidarnej Polski. Obrazować to mogą m.in. słowa byłego ministra środowiska i członka tej partii Michała Wosia, które padły na konferencji w sierpniu ubiegłego roku w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej. Woś stwierdził wtedy, że "nawet gdyby przyjąć tę piękną ideę lansowaną przez wiele państw zachodnich, które mają być może silniejszy głos w Unii Europejskiej i przyjąć, że rzeczywiście powinniśmy nie naruszać klimatu w taki sposób, to przecież tych naszych około 300 ton CO2 emitowanych rocznie to pewnie będzie mniej niż te blisko 10 tys. ton Chin, które są na pierwszym miejscu w ramach emisji. (Polska emituje 300 mln ton CO2, Chiny około 10 mld ton - przyp. red.)".
Z drugiej strony ówczesny szef resortu środowiska podczas tego samego wykładu stwierdził, że "są różne teorie naukowe co do wpływu samego dwutlenku węgla - to, że on jest na świecie i w jakiś sposób wpływa na zmiany klimatu, to większość naukowców się zgadza; czy głównie czynniki antropogeniczne pochodzące od człowieka - niektórzy stawiają znak zapytania".
W naszym kraju mamy też polityków Konfederacji, z których strony w przestrzeni publicznej pojawiają się wszystkie formy dotychczasowo znanego denializmu klimatycznego. - Dodatkowo ta partia jest ciekawym obiektem obserwacji ich nowych form, o których do tej pory nie słyszeliśmy - stwierdza prof. Sadura: - Trzeba pamiętać, że jeszcze do niedawna negacjonizm klimatyczny w pewnej mierze reprezentowały partie, które nie zaliczylibyśmy do grona populistycznych czy nawet prawicowych, np. Platforma Obywatelska. Zresztą jej zwrot w tym aspekcie nadal nie jest jakoś bardzo przekonujący.
Przykładem "twardego" denializmu są tweety posła Janusza Korwin-Mikkego, który napisał w czerwcu tego roku, że dowodem na brak wpływu emisji CO2 na globalne ocieplenie jest fakt, że... atmosfera Marsa jest w ok. 95 proc. złożona z CO2, a powierzchnia ma tam niższą o około 75 st. Celsjusza średnią temperaturę niż w przypadku Ziemi. Poseł nie wziął pod uwagę, że na tę temperaturę, poza ilością gazów cieplarnianych w atmosferze Marsa, ma m.in. stokrotnie mniejsza gęstość atmosfery tej planety i większa odległość Marsa od Słońca.
Jednak znacznie ciekawsze od takich wypowiedzi wydaje się być to, że Konfederacja zdaje się już adaptować coś, co można nazwać nowym denializmem.
Nowy denializm
- Konfederacja nie ma oficjalnego wspólnego stanowiska w sprawie antropogeniczności zmian klimatu. Nie prowadzimy także rozmów, żeby takie stanowisko wypracować, ponieważ naszym zdaniem cała dyskusja o źródłach globalnego ocieplenia nie ma tak naprawdę znaczenia dla decyzji stojących przed polskimi politykami. Nawet jeśli przyjąć, że to wyłącznie człowiek powoduje globalne ocieplenie, to Polska nie ma żadnych narzędzi, żeby temu przeciwdziałać. Odpowiadamy za zaledwie jeden procent światowych emisji dwutlenku węgla. Gdybyśmy nawet zredukowali emisję do zera, to nie przyniesie to żadnego globalnego rezultatu, a za to doprowadzi naszą gospodarkę do katastrofy - mówi Zielonej Interii Michał Wawer, skarbnik Konfederacji i członek zarządu głównego Ruchu Narodowego.
Konsensus naukowy na temat zachodzących obecnie zmian klimatycznych i jego źródeł jest jasny: przyczyną są emisje gazów cieplarnianych, wynikające z działań ludzkości. Konsensus ten ugruntował dodatkowo pierwszy fragment najnowszego szóstego raportu Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu (IPCC), który został opublikowany w sierpniu. Zaznaczyć trzeba, że Wawer w rozmowie z nami stwierdził, że zapoznawał się z najważniejszymi wnioskami zawartymi w tym raporcie.
Mimo to, jego zdaniem, politykę Unii Europejskiej w sprawie zmian klimatu należy nazwać "fanatyczną" i niepotrzebnie wychodzącą przed szereg w momencie, kiedy - według niego - ograniczanie emisji przez dwóch większych emitentów, czyli USA i Chiny, jest dalece niewystarczające.
Chiny są największym emitentem CO2 na świecie, a emisje tego kraju na razie nie maleją. Jednocześnie jednak państwo to jest liderem w budowie bezemisyjnych źródeł energii i przeznacza na dekarbonizację więcej niż jakiekolwiek inny kraj na świecie. Według Reutersa tylko w ubiegłym roku w Chinach oddano do użytku 71 GW mocy zainstalowanej w energetyce wiatrowej, czyli więcej niż we wszystkich innych krajach świata razem wziętych. Jednocześnie Chiny, pomimo dynamicznego rozwoju, nadal mają mniejsze emisje na mieszkańca niż na przykład Polska, a dodatkowo część tych emisji wynika z produkowania towarów na eksport, które kupują społeczeństwa zachodnie.
Jeśli chodzi o działania USA, to podczas ośmiu lat (2009-2017) prezydentury Baracka Obamy roczne emisje CO2 ze spalania paliw kopalnych oraz cementu spadły o 11 proc. Trend ten zwolnił za czasów prezydentury Donalda Trumpa, podczas którego roczne emisje spadły o jedynie 0,5 proc. W tym samym okresie 2009-2017 w Polsce emisje roczne CO2 wzrosły o około 6,5 proc. W żaden sposób nie można więc mówić o "wychodzeniu przed szereg" ze strony Polski w stosunku do Stanów Zjednoczonych.
Analizy przeczą także temu, że dekarbonizacja może "doprowadzić polską gospodarkę do katastrofy". Według raportu największej firmy doradztwa strategicznego w Polsce - McKinsey & Company Poland - "pełna dekarbonizacja polskiej gospodarki jest osiągalna do 2050 r. i może poprawić niezależność energetyczną, przynieść rozwój nowych branż oraz nawet 300 tys. miejsc pracy". Dodatkowo według McKinsey dekarbonizacja powinna poprawić bilans handlowy naszego kraju. Jeśli chodzi o nowe branże, to szczególnie korzystny będzie rozwój niskoemisyjnych gałęzi gospodarki, wśród nich produkcja komponentów pojazdów elektrycznych, morska energetyka wiatrowa na Bałtyku, produkcja elektrycznych pomp ciepła oraz elektrycznych maszyn rolniczych, a także działalność badawczo-rozwojowa i wdrożenie technologii związanej z wychwytywaniem, wykorzystaniem i składowaniem dwutlenku węgla. Oprócz wspomnianych wyżej miejsc pracy ma to zwiększyć nasz wzrost gospodarczy o 1-2 proc.
- Większość państw świata odrzuca bardziej zdecydowane działania na rzecz dekarbonizacji, zrzucając przy tym winę i odpowiedzialność na inne państwa. Nie ma żadnego powodu, żeby Polska próbowała być tu prymusem i ponosiła koszty, których inni nie chcą ponosić - stwierdza polityk Konfederacji.
Jednak kraje odpowiadające za pojedyncze procenty czy promile globalnych emisji w sumie emitują ich większość. Jeśli więc wszystkie państwa zdecydują się na tego rodzaju rozumowanie i w konsekwencji zrezygnują z redukcji emisji, to będzie to dobrowolny skok w przepaść katastrofy klimatycznej. Jednym z jej skutków będą masowe migracje.
Konflikt zbrojny na horyzoncie?
- Jeśli nawet konsekwencją braku ograniczania emisji przez cały świat będą masowe migracje do Europy liczone w dziesiątkach milionów z krajów, na które zmiany klimatu wpłyną najbardziej, to my i tak nie możemy nic na to poradzić. W przypadku takiego napływu byłby to po prostu najazd na Europę i trudno sobie wyobrazić, żeby nie doprowadziło to do zbrojnego konfliktu, ale jest to scenariusz raczej fantazyjny i bardzo odległy - uważa Wawer.
Jednak z analiz i raportów wynika coś przeciwnego. Według badania opublikowanego w ubiegłym roku w czasopiśmie naukowym "PNAS", w ciągu 50 lat, w zależności od scenariuszy wzrostu populacji i globalnej średniej temperatury, od 1 do 3 mld ludzi znajdzie się w warunkach średnich temperatur tak wysokich, że nie występują nigdzie w tym momencie na świecie. Skutkiem tego najpewniej będą oczywiście wielkie migracje. Natomiast według raportu Instytutu Ekonomii i Pokoju kryzys klimatyczny może przesiedlić do połowy wieku 1,2 mld osób.
I o ile trzeba zaznaczyć, że nie jest tak, że migranci będą automatycznie obierali za kierunek kraje bogatej Północy - w większości wybierają oni za swój nowy dom mniej dotknięte zmianami regiony własnych państw lub najbliższe kraje, w którym istnieją łatwiejsze warunki do życia - to przy takiej skali tego zjawiska spowodowanej ogromnym wpływem zmian klimatu na całe regiony, masowy przypływ klimatycznych uchodźców do Europy jest jak najbardziej prawdopodobny. Uchodźców - co należy podkreslić - w większości z krajów, które najmniej odpowiadają za proces zmian klimatu.
Mateusz Czerniak