Amerykanie byli przerażeni. Myśleli, że to atak chemiczny na Los Angeles
W lipcu 1943 r. do końca wojny było daleko. Niemcy w Europie trzymali się mocno mimo klęski pod Stalingradem, a amerykańscy żołnierze toczyli z Japończykami ciężkie boje o Guadalcanal na Wyspach Salomona. To daleko od USA, ale psychoza przed japońskim czy niemieckim atakiem na Amerykę była wciąż żywa. I wtedy pojawiła się nad Los Angeles trująca mgła.
Kiedy Steven Spielberg nakręcił pod koniec lat siedemdziesiątych swój film "1941", dobrze oddał atmosferę, jaka ogarnęła Amerykę po ataku na Pearl Harbor i przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do wojny. Awanturnictwo i prężenie muskułów mieszały się z lękiem, że Niemcy lub Japończycy, albo jedni i drudzy, nagle zaatakują USA. W miejscu, w którym nikt się ich nie spodziewa.
USA bało się ataków Niemiec lub Japonii
To nie były lęki abstrakcyjne. Japończycy kilkukrotnie wysyłali swe duże oceaniczne okręty podwodne aż pod brzegi zachodniego USA. W lutym 1942 r. japoński okręt podwodny I-17 kapitana Kozo Nishino wynurzył się u brzegów Kalifornii i ostrzelał rafinerię koło Santa Barbara. Był to pierwszy atak na amerykańskie terytorium od 130 lat.
Ponadto zimą 1942 r. niemieckie U-booty rozpoczęły operację Paukenschlag (Uderzenie w Bęben), czyli ataki na statki handlowe bezpośrednio przy wschodnim wybrzeżu USA.
Amerykanie w lipcu 1943 r. żyli już więc w przeświadczeniu, że nie są tacy izolowani i bezpieczni. W każdej chwili ktoś ich może zaatakować na ich terytorium. Kiedy zatem 26 lipca 1943 r. nad Los Angeles nadciągnęła chmura gryzącego dymu, sprawa wydawała się jasna. To Japończycy! Albo Niemcy!
Raczej Japończycy, bo to przecież Kalifornia. Pewnie ich okręt podwodny znów wynurzył się koło Hollywood i rozpylił toksyczny gaz, który ma wytruć mieszkańców miasta - myślano. Chmura gryzła w oczy, paliła w gardła. Ludzie się krztusili, robotnicy nie mogli pracować. Na ulicach Los Angeles dało się wytrzymać kilka, kilkanaście minut. To musiał być atak chemiczny - tak myśleli zwykli Amerykanie.
Pierwsza wojna światowa atakowała gazami
Wspomnienia o toksycznych wyziewach były nadal żywe, bo donosili o nich choćby weterani poprzedniej wojny światowej. Gazy bojowe, rozpylane nad okopami tamtych starć, siały wówczas zniszczenie. Ci, którzy na czas nie założyli masek, tracili gardła, języki, tchawice, często płuca.
To była straszna śmierć albo straszne kalectwo, a broń chemiczna budziła przerażenie. Amerykanie nie wiedzieli jednak, że - w odróżnieniu od pierwszej wojny światowej - w drugim globalnym konflikcie nie była ona stosowana. To nie japoński gaz zaatakował Los Angeles. Więc co?
Za gryzącą chmurę obwiniono miejscową fabrykę kauczuku i gumy. Została ona czasowo zamknięta, ale okazało się, że to bynajmniej nie poprawiło sytuacji. Gryząca, paląca chmura dalej atakowała oczy i usta Kalifornijczyków. Położenie Los Angeles między górami a oceanem nie pozwalało się jej pozbyć przez wiele dni.
Panika związana z możliwym japońskim atakiem chemicznym nie ułatwiała początkowo prawidłowo ocenić zjawiska, z którym mieliśmy wtedy do czynienia. Gryząca chmura nie była uderzeniem wroga. Amerykanie sami ściągnęli ją na siebie. To było pierwsze udokumentowane pojawienie się tzw. smogu Los Angeles.
No dobrze, ktoś powie, ale smog w środku lata? Najczęściej pojawia się jesienią i zimą, a tutaj toksyczna mgła spowiła miasto w lipcu. To właśnie specyfika smogu Los Angeles, zwanego także białym smogiem albo smogiem fotochemicznym.
Trochę spalin, trochę słońca i katastrofa gotowa
Nazywa się go smogiem chemicznym, bo zawiera wiele toksycznych związków, a foto dlatego, że do jego powstania przyczyniają się promienie słoneczne. Zachodzi wtedy reakcja fotochemiczna, podczas której energia niesiona przez fotony uaktywnia chemicznie cząsteczki pyłów w powietrzu.
To najczęściej spaliny i właśnie wyziewy z rur wydechowych samochodów doprowadziły do powstania smogu w 1943 r. Wcześniej Amerykanie nie mieli z nim do czynienia albo nie byli świadomi, że mają. Chmura nad Los Angeles wskazała, że doszliśmy do chwili, gdy liczba aut w dużym mieście amerykańskich przekroczyła już granicę bezpieczeństwa.
To początek ery ogromnych, skumulowanych zanieczyszczeń powodowanych wyłącznie przez samochody.
Tlenki azotu i węglowodory obecne w spalinach samochodowych pod wpływem światła wchodzą w reakcje prowadzące do powstania silnych utleniaczy, zwłaszcza ozonu. Powstają również formaldehyd, acetaldehyd czy nadtlenek wodoru. Kluczową rolę odgrywa tu nie siarka, ale dwutlenek azotu.Do tego potrzebna jest właśnie wysoka temperatura, taka jak w lipcu w Kalifornii.
Smog typu Los Angeles od osiemdziesięciu lat pojawia się w wielu innych miejscach na świecie, a pojawiać się będzie częściej wraz z globalnym wzrostem temperatur. I z cały czas rosnącą liczbą aut spalinowych. Nie trzeba do tego ani wojny, ani żadnego ataku chemicznego wroga.