Rockström: Zamiast ratować klimat, marnujemy czas

Porozumienie klimatyczne powinno zostać podpisane 12 lat temu. Udało się to zrobić dopiero w Paryżu przed sześcioma laty, a my wciąż marnujemy czas - mówi Zielonej Interii prof. Johan Rockström, dyrektor Instytutu Badań nad Wpływem Klimatu w Poczdamie.

article cover
pixabay.com

Zielona Interia: Jak daleko jesteśmy od punktu, za którym nie da się już zatrzymać katastrofalnych zmian klimatu? 

Prof. Johan Rockström, dyrektor Instytutu Badań nad Wpływem Klimatu w Poczdamie: To prawdopodobnie najważniejsze pytanie, jakie stoi dziś przed światem nauki. Jeśli przekroczymy próg 2 st. Celsjusza, średnia temperatura na Ziemi będzie najwyższa od trzech milionów lat. Przekroczenie tego progu oznacza dalsze napędzanie się zmian i podniesienie średniej temperatury o kolejne pół stopnia. To spowoduje pożary lasów, susze, topnienie wiecznej zmarzliny czy spowolnienie pochłaniania dwutlenku węgla przez ekosystemy. 

Jeżeli przekroczymy granicę 2,5 st., to może wywołać kaskadę zdarzeń, ale wciąż dokładnie nie wiemy, jak będzie ona wyglądała. To na pewno będzie miało wpływ na lasy deszczowe Amazonii czy pokrywę lodową, która będzie topniała i może stać się ciemniejsza, przez co będzie pochłaniała więcej ciepła. Nie jesteśmy w stanie powiedzieć, gdzie znajduje się punkt bez powrotu dla naszej planety, jednak wzrost średniej temperatury powyżej 2 st. oznacza, że globalne ocieplenie może zacząć się samo napędzać.

Czy pożary lasów w Australii dwa lata temu, zwane "latem z piekła rodem" były zapowiedzią zmian klimatycznych, czy ich skutkiem? 

Fala upałów w Europie w 2018 r., fala pożarów w Australii rok później, czy oczekiwana w tym roku susza w Kalifornii jest tym, co nauki klimatyczne uznają za "nową rzeczywistość". Takie zdarzenia są czymś, czego spodziewaliśmy się już przy wzroście średniej temperaturze 1,2 st. Celsjusza. Wydaje się, że jeden stopień dużej różnicy nie zrobi, ale wywołuje on ekstremalne zjawiska. Nie da się ocenić, jaki dokładnie wpływ na klimat będą miały na przykład pożary w Australii. Jednak wiemy, i to potwierdza nauka, że są one potęgowane przez zmiany klimatu, które z kolei są powodowane przez ludzi. 

Pożary lasów w Australii, grudzień 2019 r. SAEED KHANAFP

Jednak nie ma wątpliwości co do tego, że pożary w Australii miały wpływ na inne regiony świata. 

Mam nadzieję, że jeżeli nauczymy się chociaż jednej rzeczy z pandemii, to będzie to, że jeżeli coś stanie się w jednym małym punkcie na świecie, w tym przypadku w Wuhan, to może mieć to bardzo szkodliwy wpływ na całą planetę. Tak samo jest ze zmianami klimatu. To, co dzieje się z pokrywą lodową Antarktydy czy pożarami lasów wraca do wszystkich. Niewiele osób rozumie, że to wszystko najpewniej zaczęło się na Arktyce - niedaleko od Szwecji, Niemiec czy Polski. Zarówno Arktyka, jak i Grenlandia, szybciej topnieją, ponieważ tamtejsze tempo zmian jest kilka razy większe niż w innych częściach świata. To powoduje więcej susz i fal upałów, ale także zmienia cyrkulację ciepła w północnym Atlantyku, co wpływa na pogodę w Europie, Ameryce Południowej, a nawet Afryce. 

Nasza planeta jest bardzo skomplikowanym i samoregulującym się systemem naczyń połączonych. Pandemia pokazała nam, że jesteśmy wielkim światem na małej planecie - wszystko jest ze sobą połączone. 

W 2009 r. pański zespół zaproponował system granic planetarnych. Przekroczenie jednej lub więcej z nich ma powodować katastrofalne szkody dla natury. Do dzisiaj przekroczyliśmy już trzy z dziewięciu granic. Czy zmarnowaliśmy te ostatnie 12 lat? 

Tak, w dużej mierze zmarnowaliśmy ostatnią dekadę. W 2009 r. światowi przywódcy spotkali się w Kopenhadze, by rozwiązać kryzys klimatyczny. Była tam m.in. niemiecka kanclerz Angela Merkel i ówczesny przewodniczący Komisji Europejskiej José Manuel Barroso. Wówczas ponieśli porażkę. Sześć lat później spotkali się w Paryżu, gdzie udało się osiągnąć porozumienie. Minęło 12 lat od szczytu w Kopenhadze, sześć lat od szczytu w Paryżu, a my nadal nie wypłaszczyliśmy krzywej emisji. 

Szczyt klimatyczny COP 15 w Kopenhadze, grudzień 2009 r. OLIVIER MORINAFP

Dzisiaj naukowcy mówią o "punkcie alarmowym". To nie jest tak, że zaczęliśmy używać ostrzejszego języka. O tym, jakie jest ryzyko, wiedzieliśmy cały czas. Mamy coraz mniej czasu. To nie dotyczy tylko węgla, ale także bioróżnorodności. Wiemy, że możemy "wylądować" w bezpiecznej strefie tylko wtedy, jeśli wszystkie źródła węgla pozostaną nietknięte. 

To ostateczna definicja sprawiedliwości: my, dorośli, mamy obowiązek przekazać naszym dzieciom planetę, która będzie co najmniej tak zdatna do życia, jak ta, którą otrzymaliśmy. 

Jesteśmy pierwszym pokoleniem, które może przekazać planetę w gorszym stanie, niż ją zastało. To poważny problem. Nadal możemy temu zapobiec, ale szansa szybko się zmniejsza. Ta dekada jest decydująca dla kryzysu klimatycznego. Musimy zredukować światowe emisje gazów cieplarnianych o połowę. To potężne wyzwanie. Podobnie jest z ochroną bioróżnorodności. Weźmy bliski nam Bałtyk. Z powodu rolnictwa, stan morza jest bardzo zły. Do końca dekady nie uda nam się zlikwidować problemów, ale powinniśmy dokonać już dużych zmian. 

Sir David Attenborough podsumowując film "Świat na granicy: Nasza planeta oczami naukowców", którego jest pan współautorem, mówi, że ludzkość powinna zostać "sumieniem Ziemi". Czy uważa Pan, że jesteśmy w stanie to zrobić? 

To pytanie za milion dolarów. Mam nadzieję, że David Attenborough ma rację. Wspaniale byłoby, gdyby świadomość ludzi, która już się zmienia, ewoluowała tak, by nasza przemysłowa natura współpracowała ze środowiskiem. 

Nie sądzę, że uda się to w ciągu 10-20 lat, choć wierzę, że kiedyś to się stanie naszą filozofią. Nie powinniśmy polegać na zmianach świadomości. Ale to nie znaczy, że nie mam nadziei. Po pierwsze, musimy o tym rozmawiać. Po drugie, trzeba zmienić podejście do zrównoważonego rozwoju. To już nie jest kwestia stricte z podręczników ekologicznych. To kwestia sukcesu gospodarczego, dobrobytu, bezpieczeństwa i zdrowia.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas