Przez tego niezwykłego ptaka przegrałem "Wielką grę". Ale później wygrałem
Stanisława Ryster wpadła do pomieszczenia, gdzie zawodnicy oczekiwali na występ w "Wielkiej Grze" tam, gdzie makijażystki TVP czesały ich, malowały, pudrowały. W dłoni ściskała papierosa. - Skończyło się! - zawołała z groźną miną. - Raz na zawsze skończyło się przychodzenie do domów ludzi w weekendowe popołudnie bez marynarki. Kobiety - bez żakietu. Szacunek dla widza musi być. Kto nie ma, więcej u mnie nie zagra!
Doświadczeni gracze powtarzali jedno: "Nigdy, przenigdy nie patrz na zegar. On jest na ekranie, ale za żadne skarby nie dopuść do tego, by na niego spojrzeć". To była ważna uwaga, bo zegar odmierzał czas 20 sekund na odpowiedź. Wystarczyło zawahanie przy niej, aby mijający czas nałożył dodatkową presję. Trzymałem się tej zasady, co procentowało.
Moja historia z "Wielką Grą" prowadzoną przez Stanisławę Ryster
Nie spodziewałem się jednak, że po dobrej odpowiedzi usłyszę "niestety nie". Poszło o dzierzbowrona gwiżdżącego.
To ptak, którego nazwa mogłaby spokojnie brać udział w każdym dyktandzie albo w każdym popisie trudnej polszczyzny dla cudzoziemca. Dzierzbowron gwiżdżący to ptak australijski, który wprowadził niemałe zamieszanie nawet ostatnio, kiedy agencje australijskie opisały ciekawe badania pewnej młodej dziewczyny z tego kraju na temat agresywnych i terytorialnych zachowań tych ptaków.
Tyle, że agencje te użyły angielskiej nazwy ptaka "Australian magpie". Magpie to po angielsku sroka, więc polskie media automatycznie przetłumaczyły ją w ten sposób. Wyszło na to, że w Australii sroki atakują ludzi.
To o tyle nonsensowne, że sroki w Australii nie występują. To jednak wie każdy, kto był zawodnikiem "Wielkiej gry" w tematach zoologicznych. Reszta - może niekoniecznie.
Dzierzbowron gwiżdżący to przedstawiciel zupełnie nieznanej w Polsce i Europie grupy ptaków ostrolotów, z podrodziny srokaczy. Podkreślmy: srokaczy, a nie srok. Rzeczywiście, Australijczycy nazywają go "Australian magpie", ale ze sroką nie ma on kompletnie nic wspólnego, poza wyglądem.
Znamy jednak na tyle faunę Australii, aby wiedzieć, że konwergencja czyli upodabnianie się tamtejszych zwierząt do innych, które znamy chociażby z Europy, jest powszechna. Tak jest z dzierzbowornami gwiżdżącymi, które noszą także synonimiczną nazwę wroniec australijski. Ta nazwa występuje w wielu źródłach książkowych.
I tę nazwę podałem podczas występu w "Wielkiej grze" z tematu "Fauna wysp świata". Dzierzbowron vel wroniec zamieszkuje nie tylko kontynentalną Australię, ale również Tasmanię i Nowa Gwineę, a jakby tego było mało, stał się gatunkiem inwazyjnym na Nowej Zelandii, Fidżi i Wyspach Salomona. Tematycznie zatem się łapał.
"Jak nazywa się ten ptak?" - zapytała redaktor Stanisława Ryster po przeczytaniu opisu, a na ekranie pojawiło się zdjęcie. Siłą rzeczy musiałem na nią spojrzeć, podobnie jak i biegnący, stresujący czas. Powiedziałem "wroniec australijski", a redaktor Ryster po krótkim wahaniu odrzekła: "niestety nie". Skamieniałem.
"Wielka Gra" i afera z krzyżem na antenie
Na tę rozgrywkę czekałem bowiem bardzo długo. "Wielka Gra" biła pod tym względem wszelkie rekordy. Miałem może siedem lat, gdy zobaczyłem ten teleturniej po raz pierwszy i usłyszałem jego czołówkę. Obejmował rozmaite kategorie tematyczne, związane z historią, sztuką, literaturą, muzyką, geografią, ale także zoologią, co interesowało mnie szczególnie.
Nigdy nie było w "Wielkiej grze" sportu. Gdy spytałem o to Stanisławę Ryster, odpowiadała: - Nie ma mowy. Nie lubię go.
- Ale inni gracze lubią. Na tematy sportowe zjechałyby tłumy - argumentowałem.
- Nie. Mowy nie ma. U mnie nie będzie sportu.
Co kumasz o żabach? Sprawdź się w quizie
Stanisława Ryster często używała na określenia teleturnieju terminu "u mnie", ale też miała do tego prawo. Prowadziła "Wielką grę" od 1975 r., od afery z poprzednią prowadzącą Joanną Rostocką, która wstrząsnęła TVP. Teleturniej "Wielka gra" pojawił się na jej antenie w listopadzie 1962 r. na bazie amerykańskiego teleturnieju "The $64,000 Question" i jego włoskiego odpowiednika "Lascia o raddoppia".
Początkowo prowadził go Ryszard Serafinowicz - miłośnik quizów i teleturniejów i człowiek legenda, który zakotwiczył tego typu programy w TVP i odkrył ich wielki potencjał. Od jego czasów wiadomo, że każda telewizja powinna mieć teleturnieje. Redaktor Serafinowicz po antysemickiej nagonce w czasach gomułkowskich wyjechał jednak za granicę.
Zbudowaną przez niego "Wielką Grę" prowadził krótko Janusz Budzyński, a potem prowadząca była Joanna Rostocka - osoba także kultowa. Postać znana z ekranu i spoza niego, celebrytka tamtych czasów, wielka osobistość polskiej rozrywki lat siedemdziesiątych. Historie na temat jej odejścia w 1975 r. są na poły mityczne. Dotyczą wisiorka w kształcie krzyżyka, który redaktor Rostocka miała na szyi podczas emisji programu. Mówi się, że jeden z operatorów zrobił zbliżenie. Niektórzy uważają, że w akcie zazdrości czy zemsty zrobił to specjalnie, ale jasności nie ma. Maciej Szczepański, szef telewizji zwany Krwawym Maćkiem, wkurzył się i Joannę Rostocką wyrzucił.
Tak zaczęła się ponad 30-letnia kadencja Stanisławy Ryster, która stała się nie tylko królową teleturnieju, ale jedną z największych osobowości telewizyjnych kilku dekad.
Odcinek "Wielkiej gry" z finałowym pytaniem o barwnicę zwyczajną:
"Wielka gra" pod ręką Stanisławy Ryster miała swój stały, konserwatywny charakter. Tematy dotyczyły klasycznej wiedzy ogólnej, np. sportu redaktor Ryster do takiej nie zaliczała. Były tu zatem historia, sztuka, muzyka, zoologia, geografia.
Konkretny temat, np. "Cuda świata antycznego", "Leonardo da Vinci", "Geografia Bałkanów" czy "Historia wielkich odkryć geograficznych". Zawodnicy zakwalifikowani do gry toczyli pojedynek złożony z 20 pytań. Odpadał jeden z nich. Jeżeli po 20 pytaniach był remis, rozgrywano drugi pojedynek, ale już w innym terminie i przy okazji innego nagrania. Dalej było dziewięć pytań ekspertów, wreszcie ćwierćfinał (dwa pytania), półfinał (także dwa z kopert) i finał z jednym pytaniem.
Jeżeli się przez to przeszło, Stanisława Ryster krzyczała swoje słynne: "Brawo!" i zawodnik wygrywał nie tylko pieniądze, ale też i sławę. Wiem to po sobie - w grudniu 2005 r. wygrałem "Wielką grę" w temacie "Fauna wysp świata", jeden z ostatnich odcinków przed zlikwidowaniem teleturnieju przez dyrektora Bronisława Wildsteina. Fauna wszystkich wysp, więc temat obejmował wyspy od Wolina aż po Grenlandię.
"Wielka Gra", czyli wiele lat czekania
Stanisława Ryster umieszczała w jednym nagraniu trzy tematy, ale bywało, że któryś się nie mieścił. Wtedy trzeba było przyjechać ponownie, a terminy były tu niebywałe. Dość powiedzieć, że niekiedy od eliminacji do nagrania potrafiło minąć kilkanaście lat. Na grę z "Gadów współczesnych i kopalnych" czekałem od 1995 r. do... 2006. Nie doczekałem się, teleturniej został skasowany i tego tematu nie rozegrałem.
Na eliminacje zjeżdżało od kilkudziesięciu do kilkuset ludzi na każdy temat. Rekordowa byłą zdaje się "Historia II wojny światowej", na którą przyjechało 2 tys. chętnych. I te eliminacje przed erą internetu, czatów, grup były bezcenne. Zjeżdżali się pasjonaci z całej Polski, o potężnej wiedzy. Spędzali razem cały dzień (głównie niedzielę), bo dwuetapowe eliminacje składały się z testów, na których wyniki trzeba było poczekać. W tym czasie można było pogadać.
To sama redaktor Ryster decydowała o tym, kto zagra na podstawie testów. Jeżeli tych z najlepszymi ich wynikami było wielu, wybierała. To był kluczowy moment. Chodziło o to, by mieć jak najwyższy numer, najlepiej w pierwszej wyznaczonej parze, bo ta mogła zagrać szybko, a nie za 10-20 lat. I aby nie był to numer nieparzysty. Nieparzyści byli wyznaczani jako rezerwowi. Musieli przyjechać z przeświadczeniem, że raczej nie zagrają tym razem.
Tygrys czy słoń mogą sprawić problemy. Czy znasz zwierzęta Azji?
Kiedyś miałem taki numer i zadzwoniłem do redaktor Ryster zapytać, czy na pewno muszę przyjeżdżać. Odpowiedziała krótko: "A niech ktoś po drodze ma wypadek, albo zawał przed wejściem do studia. O nie, ja muszę mieć rezerwowego. Jeżeli nie przyjedziesz, wylatujesz na sam koniec kolejki". O nie, tylko nie to! - myślałem wtedy i pokornie przyjeżdżałem.
W temacie "Fauna wysp świata" byłem właśnie rezerwowym. To był więc mój drugi przyjazd, po eliminacjach. Nie zagrałem, czekałem na swoją kolej. Gdy w końcu zagrałem swój pojedynek, trafiło się pytanie o dzierzbowrona gwiżdżącego. Powiedziałem: "wroniec australijski", a Stanisława Ryster oddała glos ekspertowi. A on nie uznał odpowiedzi.
Skamieniałem wtedy, bo to oznaczało, że po tak długim czekaniu odpadam. Marzenie się nie spełni.
Profesor w końcu przyznał mi rację
"Wielka Gra" miała regulamin, który mówił, że zawodnika obowiązuje każda informacja wydana drukiem (nie internet, bo on uważany był za mało wiarygodne źródło) w języku polskim. Każda, ekspert mógł zapytać o każdy detal. Działało to jednak w drugą stronę. Jeżeli gracz znalazł w jakiejkolwiek książce swoją odpowiedź, ekspert musiał ją uznać. I nie było tu - zgodnie z regulaminem - żadnej łaski.
Podszedłem więc zaraz po nagraniu do głównego eksperta tematu i mówię:
- Panie profesorze, ale dlaczego mi pan tego nie uznał? Ja mam nawet przy sobie mam dwie książki, w których jest moja odpowiedź.
Pan profesor odparł, że skoro tak, to mam napisać odwołanie i on od razu już teraz mi mówi, że rozpatrzy je pozytywnie. No świetnie, pomyślałem, ale jednak nie gram dalej. Czekam na kolejne nagranie. Kolejne lata. Mało tego, dostałem nowego przeciwnika i raz jeszcze musiałem rozegrać pojedynek. A że go zremisowałem, musiałem przyjechać na kolejny. Policzmy: eliminacje, rezerwa, pierwsza gra z nieuznaną prawidłową odpowiedzią, druga gra ze zremisowanym pojedynkiem, druga gra z nowym pojedynkiem... daje nam to pięć wizyt na przestrzeni wielu lat.
No ale za tym piątym razem się udało. Doszedłem do finału, w którym zapytano mnie o nietypową papugę żyjącą na Molukach, u której to samiec jest mniej kolorowy. "Mierzymy czas, dwie i pół minuty" - powiedziała Stanisława Ryster, a ja siedziałem wtedy i zastanawiałem się nie tyle nad odpowiedzią, co nad kolejnością. W "Wielkiej grze" liczy się pierwsza odpowiedź i tylko ona, więc ja w głowie układałem kolejność nazw, w jakiej mam je podać. Wybrałem na początek tę najczęściej podawaną w źródłach.
- Znam trzy nazwy tej papugi: barwnica zwyczajna, lora wielka, papuga wielka - powiedziałem i usłyszałem coś niezwykle pięknego, czego się nie zapomina. "Brawo!" w wykonaniu Stanisławy Ryster i fanfary, tak charakterystyczne dla tego teleturnieju.
Któregoś dnia zadzwonił do mnie kolega, z którym grałem pojedynek w temacie "Gryzonie świata". Przegrałem, on poszedł dalej, ale zabrakło czasu i grę przerwano. Pogratulowałem mu i poprosiłem, by koniecznie zadzwonił do mnie po dokończonej grze i powiedział, jak mu poszło. Zadzwonił i mówi: - Słuchaj, jestem jedynym w dziejach "Wielkiej gry" zawodnikiem, który usłyszał fanfary i... przegrał.
- Zaraz, ale jak to?
W finale kolega miał pytanie o gryzonia żyjącego w środkowej Afryce, pokrytego kolcami jak jeż, ale przystosowanego do życia w wodzie. Gryzoń ten świetnie pływa, ma nawet błonę między palcami. Miał podać nazwę. Dla miłośnika zwierząt to pytanie dość proste, więc kolega zwinął kartkę i odpowiedział: - Jeżatka azjatycka.
- Brawo! - zawołała Stanisława Ryster i zabrzmiały fanfary, ale wtedy odezwał się przewodniczący jury i powiada:
- Zaraz, zaraz, chwilunia. Jak to jeżatka azjatycka w środkowej Afryce? Jeżatka - tak, ale afrykańska.
Nie wiedziałem, co mam mu powiedzieć. Nie wiedziałem, jak pocieszyć po takiej walce i tylu latach czekania. Kolega powiedział: - No nic, przejęzyczyłem się. Po prostu muszę to odchorować.