MAE prognozuje szybkie odchodzenie od paliw kopalnych. Co to znaczy dla Polski?
W raportach Międzynarodowej Agencji Energii, jednych z najważniejszych na świecie prognoz dotyczących energii, w poprzednich latach nieprzerwanie przewidywano, że dominować będą paliwa kopalne i to przez długie dekady. Teraz jednak MAE zmienia front, a tegoroczną edycję można nazwać rewolucyjną. O tym, co oznacza ona dla Polski - pisze Paweł Czyżak, ekonomista związany z Fundacją Instrat.
MAE, organizacja międzynarodowa, do której należy także Polska, dotąd była instytucją raczej konserwatywną, a scenariusze dekarbonizacji z poprzednich raportów trudno nazwać ambitnymi. Tym razem jest inaczej. Za główny scenariusz eksperci MAE uznali bowiem taki, w którym globalnie sektor elektroenergetyczny osiągnie neutralność klimatyczną w już 2040 r., a w państwach wysoko rozwiniętych stanie się to w połowie kolejnej dekady.
Jakie są tego konsekwencje dla Polski?
Zgodnie z podstawowym scenariuszem z najnowszego raportu MAE, produkcja energii elektrycznej z węgla w Unii Europejskiej spadnie w 2030 r. do 35 TWh. To oznacza redukcję o ponad 90 proc. z obecnych 365 TWh i właściwie całkowite odejście od tego surowca już w 2030 r. Węgla w energetyce zostaje mniej niż w i tak ambitnych prognozach Komisji Europejskiej (55 TWh w 2030 r.).
Jak to się ma do planów Polski i innych krajów UE? Zgodnie z przygotowanymi przez rządy tzw. krajowymi planami na rzecz energii i klimatu, Polska będzie w 2030 r. produkować 40 proc. węglowej energii elektrycznej w UE. Tymczasem aplikując ten współczynnik do scenariusza MAE łatwo można zauważyć, że w 2030 r. przysługiwać nam będzie raptem 14 TWh "czarnego prądu". To niemal 10 razy mniej niż obecnie (110 TWh w 2020 r.).
Zarazem pojawia się ogromna przepaść w stosunku do rządowej Polityki Energetycznej Polski do 2040 r. Ta ostatnia nawet w swoim bardziej "zielonym" scenariuszu na 2030 r. wciąż zakłada produkowanie 75 TWh energii z węgla. To ponad dwukrotnie więcej niż zgodnie z prognozą MAE powinna produkować cała Unia Europejska!
Ostatni gasi światło
Powyższe liczby pokazują, że Polska planuje storpedowanie nie tylko unijnych celów klimatycznych, ale także globalnego dążenia do utrzymania ocieplania na poziomie akceptowalnym dla przetrwania ludzkości. Czy świat się na to zgodzi? Polskie prowęglowe stanowisko jest coraz bardziej osamotnione.
Przed szczytem klimatycznym w Glasgow daty odejścia od węgla w krajach naszego regionu wyglądają następująco:
Niemcy - 2035-2038 Bułgaria - 2035-3040 Rumunia - 2032 Węgry - 2025 Słowacja - 2023/2030
Czechy były bliskie ustalenia daty 2038 r., jednak niektórzy ministrowie zaczęli głośno popierać datę 2033 r. i przed zeszłotygodniowymi wyborami nie udało się tego ostatecznie ustalić.
Data przyjęta w Niemczech bardzo szybko będzie przesunięta do przodu, zapewne do roku 2030 r. i to nie tylko ze względu na programy partii, które zapewne wejdą do rządu. Wzmocnienie celu klimatycznego nakazał tamtejszy trybunał konstytucyjny argumentując werdykt dobrem przyszłych pokoleń.
W gronie państw UE, ostatnie dyskusje ministrów nad szczegółami planu redukcji emisji do 2030 r. wskazują, że tylko Węgry popierają stanowisko Polski dążącej do spowolnienia dekarbonizacji w elektroenergetyce. Jednak same zadeklarowały odejście od węgla już w 2025 r. i łatwo można przewidzieć, na ile trwałe do będzie poparcie.
Międzynarodowa Agencja Energii nieprzypadkowo wydała swoją prognozę na kilka tygodniu przed konferencją klimatyczną w Glasgow. Przed szczytem coraz powszechniejsze jest oczekiwanie, że skupi się on na celach do końca dekady, a nie do połowy wieku. Kryzys klimatyczny jest już po prostu zbyt blisko, by kogokolwiek przekonały ambitne cele z terminem realizacji za trzydzieści lat.
Z czym jedziemy do Glasgow?
Z czym polski rząd chce jechać na COP26? Ze starą historią o pochłanianiu emisji przez lasy, które na potęgę wycina? Czy z jeszcze starszą o tym, że my już swoje zrobiliśmy, bo nasze emisje spadły, kiedy upadał komunistyczny przemysł? To było 30 lat temu, choć to włąśnie o tym prezydent Andrzej Duda opowiadał w kwietniu tego roku na szczycie klimatycznym zwołanym przez prezydenta USA Joe Bidena. Czy może "tylko" będzie pilnował wspólnej delegacji Unii Europejskiej, żeby nie wypowiadała się zbyt ambitnie?
Trudno powiedzieć, czy w najbliższym czasie będziemy czuć, jako kraj, znacznie większą presję, aby zwiększyć swoje klimatyczne ambicje, czy raczej sygnały odwracania się plecami i przenoszenia inwestycji gdzieś indziej. W obu przypadkach próba płynięcia pod prąd może się dla nas skończyć bardzo nieciekawie.