Radziecki okręt podwodny leży głęboko na dnie. I staje się tykającą bombą
Wszystko Rosjanie mogli ukryć, wiele swoich katastrof, wtop, niedopatrzeń i problemów. Katastrofy "Komsomolca" ukryć się nie dało, gdyż doszło do niej już w okresie głasnosti (jawności) ogłoszonej przez Michaiła Gorbaczowa. Twardogłowi z Kremla uważali, że i tak należy zatonięcie "Komsomolca" utajnić, ale nie zdołali. Dzięki temu wiemy, że u brzegów Europy od 1989 r. leży na dnie morza tykająca bomba ekologiczna.
Najsłynniejszą katastrofą okrętu podwodnego Floty Północnej z Polarnoje koło Murmańska jest z pewnością zagłada "Kurska", do której doszło w sierpniu 2000 r. na Morzu Barentsa. Już zatem po rozpadzie Związku Radzieckiego, już w czasach Rosji, a jednak władze kremlowskie usiłowały utajnić sekrety i tej katastrofy. Dlatego długo nie zgodziły się na zachodnią pomoc, która może wydostałaby ze środka jednostki ocalałych członków załogi.
Okręt Komsomolec i jego tajemnicze zatonięcie
Mało kto pamięta, że większość wraku "K-141 Kursk" (poza rozerwaną wybuchem częścią dziobową) udało się wydobyć już w 2001 r. Okręt zatonął bowiem w dość płytkim Morzu Barentsa, które oblewa Murmańsk i radzieckie, a potem rosyjskie bazy morskie w Arktyce. "Kursk" osiadł na dnie na głębokości tylko 108 metrów, zatem na jaką sam mógł się bez żadnego problemu zanurzać. Tu ciśnienie nie groziło szybkim zgnieceniem kadłuba i jego zawartości, w tym torped z głowicami jądrowymi czy reaktora tego okrętu należącego do typu Oscar (w Rosji zwanej Antej).
Co innego "Komsomolec".
To był okręt podwodny dla dawnego ZSRR szczególny. Wszystkie nuklearne okręty podwodne zajmowały w arsenale mocarstw uczestniczących w zimnej wojnie wyjątkowe miejsce. Okręty podwodne, które w czasie II wojny światowej próbowały przerwać wrogie dostawy na Atlantyku (niemieckie i włoskie) i Pacyfiku (amerykańskie) i mogły się zanurzyć na maksymalnie kilkadziesiąt godzin, a napędzały je silniki dieslowskie, z biegiem rozwoju techniki stały się bronią wręcz morderczą.
I nieuchwytną, gdyż mogły pływać coraz ciszej, coraz dalej i coraz głębiej. Napęd w postaci reaktora w zasadzie znosił wszelkie bariery, uniezależniał okręty podwodne od wizyt na powierzchni i od czasu, po którym należało uzupełnić paliwo. Teraz mogły one niemal wszystko. W 1958 r. amerykański USS "Nautilus" jako pierwszy przepłynął w zanurzeniu pod lodami Arktyki.
"Czerwony Październik", "Komsomolec" i spółka
Trzydzieści lat później i radzieckie, i NATO-wskie okręty podwodne napędzane reaktorami mogły dopłynąć w dowolne miejsce świata i odpalić rakiety, także balistyczne, dokonując zniszczeń, jakich nie była w stanie spowodować żadna dotychczasowa broń. Były najpotężniejszym i najgroźniejszym ramieniem zbrojnych skonfliktowanych mocarstw.
Wyścig zbrojeń pod wodą prowadził do powstania nowych typów takich okrętów, wciąż doskonalszych, cichszych, większych. Typ 685, który NATO określało kryptonimem Mike, a w Moskwie zwano Pławikiem (czili Płetwa) miał być najnowszym krzykiem techniki ZSRR. Wprowadzał on na wody świata okręty największe w dziejach (typ Tajfun, a w Rosji: Akuła, czyli rekin; do tego typu należał filmowy i książkowy "Czerwony Październik") i najszybsze (typ Alfa, w Rosji zwany Lira) z tytanowym kadłubem.
Okręt typu Mike też miał kadłub z elementami tytanu, odporniejszy na wszelkie kolizje, czy z górami lodowymi czy krami (w Arktyce ważne), a także mniej podatny na miny. Miał wiele nowych rozwiązań, np. ogromną szybkość 30 węzłów, nowoczesny system usuwania wody ze zbiorników balastowych, lepsze sonary i świetny reaktor.
Podczas testów w sierpniu 1985 r. jedyny okręt typu Mike zszedł na rekordową głębokość 1027 metrów. Na Kremlu strzelało Sowietskoje igristoje: tak głęboko nie schodził żaden okręt NATO. Radziecki cud techniki mógł operować głęboko poza ich zasięgiem. ZSRR przegrywał z Amerykanami wszędzie, ale mógł wygrać w kluczowym miejscu - pod wodą.
I trzeba przyznać, że ten rekord i ten tytanowy kadłub to w zasadzie teraz nasza największa nadzieja.
Okręt "K-278" nazwano "Komsomolec" i w lutym 1989 r. pod dowództwem kapitana Jewgienija Wanina w tajemnicy wypłynął on z arktycznej bazy. Z rezerwową załogą, dodajmy. Do dzisiaj przebieg zdarzeń na pokładzie "Komsomolca" nie jest jasny. Nie jest także pewne, jak wysokie było wyszkolenie załogi okrętu podczas feralnego dnia 7 kwietnia 1989 r.
Ktoś zaprószył ogień na radzieckim okręcie
Radziecka jednostka płynęła wtedy zanurzona w Morzu Norweskim na głębokości ponad 300 metrów. Wracała do domu. Płytkie Morze Barentsa koło radzieckich baz miało dno maksymalnie na 600 metrach, często płycej. Morze Norweskie było głębsze, znacznie głębsze. Największe głębie tutaj przekraczają 3700 metrów, a dno sporych połaci morza leży znacznie poniżej 1000 metrów. Idealnie dla tej jednostki, by ją sprawdzić.
Pożar, który wybuchł 7 kwietnia prawdopodobnie nie był spowodowany usterką, jak niegdyś sugerowano, ale niedbalstwem. Być może zapaliła się plama oleju, paliwa, coś zapłonęło przez niedopatrzenie. Prawdopodobnie, podkreślmy, prawdopodobnie akcja gaśnicza była nieudolna.
Nie zadziałał freon, temperatura sięgnęła 900 stopni. Padły systemy komunikacji, padły systemy sterowania okrętem. "Komsomolec" wynurzył się, ale niewiele to pomogło. Okręt płonął, a załoga z przerażeniem obserwowała jak odpadają stopione temperaturą płytki gumowe, którymi pokrywano okręty podwodne, by odbijały fale sonarowe.
Czy rozpoznasz morskie ssaki? Sprawa wydaje się łatwa, więc sprawdźmy [QUIZ]
Kapitan Wanin zszedł jeszcze pod pokład "Komsomolca", gdy zorientował się, że nie wszyscy członkowie jego załogi usłyszeli rozkaz o opuszczeniu okrętu. Wtedy okręt zatonął. Wanin wraz z czterema członkami załogi schronił się w kapsule ratunkowej, którą wystrzelono z idącego na dno wraku.
Mocowanie się z nią sprawiło jednak, że do środka dostało się sporo czadu i toksycznych substancji. Kapitan i dwie inne osoby straciły przytomność, a pozostałe otworzyły ją tak, że fale zalały kapsułę. Nieprzytomny kapitan i członkowie załogi utonęli.
W czasach głasnosti utajnienie katastrofy nie wchodziło w grę. Przeciwnie, odbył się publiczny proces z wieloma oskarżeniami, proces polityczny i mocno zahaczający o ustalenie stref wpływów w czasach przemian w ZSRR. Przegrał on właśnie wojnę w Afganistanie, w Polsce i na Węgrzech opozycja domagała się wolnych wyborów przy Okrągłym Stole.
Sytuacja we wschodniej Europie i na świecie wymykała się Moskwie z rąk, twardogłowi domagali się końca pieriestrojki i ostrego kursu, obwiniano Michaiła Gorbaczowa. Część krytyków szukała winnych wśród stoczniowców, ci bronili się wytykaniem błędów załodze. Dochodziło do scen, jakich dotąd w dziejach działającego za zamkniętymi drzwiami ZSRR nie było.
Do dzisiaj trudno ustalić zatem, co naprawdę zdarzyło się na "Komsomolcu" i ilu radzieckich marynarzy wykazało się bohaterstwem, a ilu zupełnie zawaliło swe obowiązki, wykazując wielkie problemy z kadrami w radzieckiej marynarce wojennej.
Krótko po katastrofie statek "Akadiemik Mstisław Kiełdysz" (ten sam, na którym rozpoczyna się akcja filmu "Titanic") odnalazł wrak. Morze Norweskie koło Wyspy Niedźwiedziej, gdzie zatonął "Komsomolec" miało sporą głębokość. Tutaj okręt bił przecież swój rekord zanurzenia. Tym razem wrak opadł znacznie głębiej, bo wyrżnął dno dopiero na 1685 metrach. Sześćset metrów głębiej niż podczas rekordowego zanurzenia. To nie pozostawiało złudzeń, że tym razem kadłub może zostać zgnieciony, a wtedy...
Za jakiś czas morska woda dobierze się do okrętu
Amerykański admirał Eugene J. Carroll powiadał, że nawet jeśli nie dojdzie do zgniecenia od razu, to morze wykona swoją robotę. Twierdził, że za kilka, kilkanaście lat morska woda dokona dzieła zniszczenia. Reaktor i dwie torpedy z głowicami jądrowymi na pokładzie okrętu zaczną wtedy stanowić zagrożenie. Tytanowy kadłub i rekordowa wytrzymałość "Komsomolca" nas przed tym nie uchronią.
Dwa i pół roku później nie było już ani Związku Radzieckiego, ani Michaiła Gorbaczowa. Pozostał jednak problem. Dawna Rosja, która nie była jeszcze putinowską wersją tego kraju, współpracowała w jego rozwiązaniu. W lipcu 1994 r. oznajmiła, że pokryła wrak ołowianym sarkofagiem, aby zapobiec ewentualnym wyciekom radioaktywnym. Rosjanie dodawali, że dno Morza Norweskiego stopniowo pokrywa okręt mułem i piachem, pochłania go. Jest coraz mniej widoczny.
A zatem po sprawie? Tak się długo wydawało i przez ćwierć wieku świat spał spokojnie. Aż do 2019 r., gdy Norwegowie poinformowali, że w tym rejonie z okolic miejsca spoczynku okrętu wydostaje się silne promieniowanie jonizujące. Dziwna chmura wydostaje się z otworów wentylacyjnych wraku i zawiera cez-137, czyli radioaktywny izotop cezu. Na razie rozcieńcza go morska woda. Na razie.