Coś dziwnego stało się z bombą ekologiczną w Bałtyku. Teraz to oaza
U wybrzeży Niemiec, w wodach Zatoki Lubeckiej, spoczywa około 1,6 miliona ton amunicji z czasów II wojny światowej. Wyrzucone do morza pociski i bomby zawierają silnie toksyczne substancje, w tym trójnitrotoluen (TNT), które od dekad stopniowo przenikają do środowiska morskiego. Nowe badania, opublikowane w "Communications Earth & Environment", pokazują jednak zaskakujący paradoks: choć mówimy o podwodnych bombach ekologicznych, to właśnie one stały się… oazą życia dla wielu morskich gatunków.

Zespół kierowany przez dr. Andrieja Wiedenina z Senckenberg Society for Nature Research użył zdalnie sterowanego pojazdu (ROV), aby przeprowadzić dokładny przegląd zatopionej broni - głównie głowic niemieckich bomb latających V1. Okazało się, że metalowe powierzchnie porośnięte są gęstymi koloniami organizmów.
Na jednym metrze kwadratowym badacze naliczyli średnio ponad 43 tys. osobników fauny - od rurkopławów, przez ukwiały, aż po rozgwiazdy i kraby. Dla porównania, na miękkim dnie wokół obiektów znajdowało się średnio jedynie 8200 osobników.
Chemiczne analizy próbek wody pobranych bezpośrednio przy wrakach wykazały bardzo wysokie stężenia TNT - sięgające 2,7 mg/l, czyli wartości zbliżonej do progów toksyczności dla wielu gatunków wodnych. Mimo to życie na metalowych powierzchniach kwitnie. "To zaskakujące, że organizmy potrafią kolonizować tak skrajnie nieprzyjazne środowisko" - zauważa Wiedenin. - "Daje to unikatowy wgląd w adaptacje biologiczne, ale nie zmienia faktu, że amunicja pozostaje tykającą bombą ekologiczną".
Naukowcy podkreślają, że paradoks ten ma swoje wyjaśnienie. W Zatoki Lubeckiej brakuje naturalnych twardych podłoży, kamieni czy raf, ponieważ w XIX i XX w. masowo wydobywano głazy narzutowe z dna Bałtyku w ramach tzw. "kamieniarstwa podwodnego". Dla organizmów przydennych każda metalowa powierzchnia staje się więc atrakcyjnym miejscem osiedlenia, nawet jeśli oznacza to stałą ekspozycję na toksyny.
W literaturze pojawiały się już doniesienia o tym, że wraki statków czy konstrukcje morskich farm wiatrowych działają jak sztuczne rafy. Jednak w przypadku broni zatopionej po wojnie sytuacja jest dużo bardziej niebezpieczna - bo źródłem życia staje się struktura stopniowo uwalniająca do wody substancje rakotwórcze i mutagenne. Wcześniejsze badania na małżach z rejonu Kolberger Heide pokazały, że tkanki tych zwierząt zawierały setki razy wyższe stężenia TNT niż inne organizmy z okolicy.
Co dalej z "fałszywymi rafami": usuwanie, zastępowanie, bezpieczeństwo
Dlatego naukowcy nie mają wątpliwości: choć na razie amunicja pełni funkcję "sztucznych raf", w dłuższej perspektywie trzeba ją usunąć i zastąpić bezpiecznymi, nietoksycznymi konstrukcjami. - Potrzebne są rozwiązania, które pogodzą ochronę ekosystemów z bezpieczeństwem ludzi - podkreślają autorzy badań.
Problem dotyczy nie tylko Niemiec. Według szacunków w samym Bałtyku może zalegać ponad 300 tys. ton broni chemicznej i konwencjonalnej, a podobne składowiska istnieją u wybrzeży Wielkiej Brytanii, USA czy Japonii. Coraz częstsze epizody deficytu tlenowego w Morzu Bałtyckim dodatkowo komplikują sytuację, bo mogą przyspieszać korozję metalowych korpusów i zwiększać uwalnianie toksyn.
Badania zespołu Wiedenina pokazują, że nawet w tak nieoczekiwanych miejscach jak skorodowane głowice bomb może rozwinąć się życie. Ale równocześnie przypominają, że "fałszywe rafy" nie są trwałym rozwiązaniem. To raczej dowód na niezwykłą zdolność adaptacyjną organizmów, które w obliczu ludzkich błędów próbują wykorzystać to, co pozostawiliśmy w morzach.