Pozwól rzece płynąć
Kilka rzek na świecie już podmyło granice i zmieniło bieg myślenia o naturze. A co, jeśli świat ruszy z ich nurtem?
Szymon Opryszek
Wszystko zaczęło się w Dolinie Długowieczności w Ekwadorze. Przy wjeździe do miasta Vilcabamba stoi szyld z napisem: "Witajcie w oazie długowieczności, gdzie czas się zatrzymuje, a życie się przedłuża".
Okolica zasłynęła z długowieczności w latach 70., kiedy to dr Alexander Leaf z Uniwersytetu Harvarda napisał okładkowy artykuł dla "National Geographic" zatytułowany "W poszukiwaniu najstarszych ludzi". Po latach okazało się, że miejscowi, słabo wykształceni Ekwadorczycy mylili się i często zmyślali swoje daty urodziny.
Ale na początku stulecia Ekwador wykorzystał łatkę i zachęcił emerytów z zachodnich krajów, często ogarniętych obsesją wiecznej młodości, do wydłużenia życia w zielonej krainie. Świetny klimat, dobre jedzenie i tanie usługi skusiły kilka tysięcy emerytów z USA, krajów skandynawskich, Niemiec czy Hiszpanii. Dziś Ekwadorczycy nazywają okolicę Gringolandią.
Był 2007 r. Richard Frederick Wheeler i Eleanor Geer Huddle przyjechali do Ekwadoru na wakacje, ale przypadkiem trafili na opuszczoną i zarośniętą chwastami farmę na obrzeżach miasta Vilcabamba. Spojrzeli na siebie i wiedzieli, że kraina długowieczności zaczyna ich wciągać.
- To było duchowe porwanie - śmieją się po latach. Zamieszkali na farmie, obok której płynie Vilcabamba, nazwa rzeczułki pomijana jest nawet przez Google Maps. - Trwał remont drogi, a rzeka była wykorzystywana jako wysypisko śmieci dla gruzu budowlanego wykopanego ze zbocza wzgórza przy budowie - opowiada Eleanor. - Poprosiłam ekipę budowlaną o wyrzucenie gruzu w inne miejsce. Powiedzieli: "Po prostu wykonujemy rozkazy".
Zaczęli jeździć do stolicy prowincji Loja, by ratować rzekę. A potem wytoczyli władzom proces: zarzucili samorządowcom skażenie wody rzecznej. To było pierwsze powództwo w Ekwadorze przeciwko instancji publicznej. Mieli szczęście, bo w październiku 2008 r. kraj przyjął nową konstytucję, która uznała, że przyroda, rozumiana jako Pachamama (Matka Ziemia) ma prawo "do istnienia, utrzymywania się, utrzymywania i regeneracji swoich cykli życiowych, struktury, funkcji i procesów w ewolucji" i wzywa, aby "wszystkie osoby, społeczności, ludy i narody mogły wezwać władze publiczne do egzekwowania prawa natury".
Po trzyletnim procesie sąd okręgowy prowincji Loja orzekł na korzyść natury w tej sprawie uznając, że władze prowincji są odpowiedzialne m.in. za szkody powodziowe. Orzeczenie uznało ponadto, że prawa rzeki Vilcabamba zostały naruszone przez budowę dróg. To było pierwsze na świecie orzeczenie prawne na rzecz praw natury. Rewolucja dopiero nadchodziła.
Natura ma swoje prawa
Pomysł nadania obiektom natury praw został po raz pierwszy zaproponowany w 1974 r. przez Christophera D. Stone'a, profesora prawa z University of Southern California. Swoje idee zebrał w esejach zebranych w książce zatytułowanej "Should Trees Have Standing? W kierunku praw do obiektów naturalnych".
Stone argumentował, że jeśli podmiotowi środowiskowemu nadano "osobowość prawną", nie może on być niczyją własnością i ma prawo wystąpić w sądzie. Twierdził również, że prawa wyborcze kobiet, zniesienie niewolnictwa, więźniów, płodów i rdzennych praw były kiedyś nie do pomyślenia, ale stopniowo zostały zaakceptowane - tak też może stać się z rewolucyjnym podejściem do tworów natury.
W związku z tym Stone zaproponował, aby obiekty natury były uważane za "osoby prawne" lub posiadaczy praw, tak aby mogły być reprezentowane w sądzie przez opiekunów prawnych, ponieważ one same nie są w stanie chronić swoich praw.
Ekwador był pierwszym krajem na świecie, który poszedł w tym kierunku. Wkrótce potem Boliwia, a kilka jurysdykcji opracowało własne wersje systemów praw natury, w tym Stany Zjednoczone, Nowa Zelandia, Salwador, Kolumbia, Bangladesz i Indie.
W niektórych przypadkach osobowość prawna jest przyznawana przyrodzie jako całości. Natomiast w innych przypadkach fragmenty przyrody, takie jak rzeka, góra, gatunek, las otrzymały ten sam status.
W 2016 r. Trybunał Konstytucyjny Kolumbii uznał rzekę Atrato, jej dorzecze i dopływy, za podmiot podlegający prawom do ochrony, ochrony, utrzymania i restaurowania przez państwo i społeczności etniczne. W lutym 2019 r. Sąd Najwyższy Bangladeszu uznał osobowość prawną rzeki Turag, a także osobowość prawną wszystkich rzek w kraju. Wcześniej podobnie uczyniły Indie w przypadku rzek Ganges i Yamuna.
Rewolucja zaczęła podążać z rwącym nurtem. Trzy brazylijskie gminy, Paudalho, Bonito i Florianópolis włączyły przepisy dotyczące praw przyrody do swoich ustaw organicznych. Uznały "prawo natury do istnienia, rozwoju i ewolucji" i nałożyły na lokalne władze obowiązek podjęcia kroków w celu zapewnienia tego prawa. W tym roku podobnym tropem podążyły lokalne władze w Kanadzie, przyznając taki status Magpie River.
Skoro wielkie korporacje, które niszczą świat dla coraz większych zysków są uznawane za podmioty prawne, czemu nie moglibyśmy uznać rzek, ale też gór czy lasów za równoprawnych pod względem prawnym?
- Przecież jakoś muszą się bronić - opowiada jedna z naukowczyń, która bada proces uznania rzek za podmioty prawne.
A jeśli rzeka czuje?
Do tej pory we wszystkich przypadkach, bez względu na kraj wprowadzenia prawa, zastosowano nowe, nieantropocentryczne podejście do zarządzania zasobami wodnymi. Do tej pory zakładano, że powinny one być zarządzane przede wszystkim w celu korzyści dla ludzi.
A co zrobił człowiek? Ganges i Yamuna zostały w znacznym stopniu zanieczyszczone przez działalność przemysłu i rolnictwa, a także postępującą urbanizację. Przemysł oraz nielegalne wydobycie zniszczyło naturalny biegi rzeki Atrato, w jej wodach odnotowywano duże stężenia chemikaliów.
A kim jest człowiek, by decydować o rzece? Dla Maorysów z Nowej Zelandii częścią otaczającego nas świata. Nikim, kto powinien wywyższać się ponad drzewa, góry czy rzeki.
W ich postrzeganiu jesteśmy elementem natury i powinniśmy żyć z nią w dialogu. "Wielka rzeka płynie z gór do morza. Jestem Rzeką, Rzeka to ja" - deklarują Maorysi, a rzekę widzą jako przodka, istotę równą człowiekowi.
Przez 150 lat walczyli z zachodnim podejściem na swoich ziemiach, już w latach 70. XIX w. wnioskowali do władz o uznanie rzeki Whanganui za ich przodka. Dopiero w 2017 r. nowozelandzki parlament przyznał rzece osobowość prawną, opartą na tradycyjnej maoryskiej kosmologii.
- Jako wspólnota czekaliśmy bardzo długo, aby ponownie usłyszeć prawdziwy głos rzeki. Przez 150 lat fizyczne i duchowe przejawy prawdziwego głosu rzeki były tłumione przez ustawodawstwo i inne działania władz - mówił wówczas Gerrard Albert, przewodniczący Rady Powierniczej Rzeki Maorysów Whanganui.
To pierwszy taki przypadek w historii i zupełna rewolucja. Rzeka jako podmiot prawny ma swoje obowiązki i prawa, a także dwójkę opiekunów, którzy są jej ludzkim głosem - mogą ją reprezentować np. przed sądem.
Jeśli więc Whanganui, trzecia co do długości rzeka Nowej Zelandii, jest bytem, które czuje, to przez półtora wieku była poniżana, wykorzystywana, grabiona: zmieniono jej bieg, pogłębiano dla wydobycia żwiru, wykorzystano do budowy hydroelektrowni, co wpłynęło na nie tylko na jej bieg, ale też populację ryb, a w konsekwencji lokalnych rybaków.
Jeden z aktywistów, którzy walczyli o prawa rzeki opowiada mi tak:
To zmiana paradygmatu. Przyznanie, że zachodniocentryczne spojrzenie na przyrodę nie działa, bo stawia człowieka w centrum wszechświata, jako pana wszystkiego, co nas otacza, pozwala mu niszczyć ziemię, eksploatować naturę dla własnych korzyści.
To już nie działa i coraz więcej ludzi to widzi. To, co dla nas Maorysów jest czymś normalnym, na Zachodzie budzi uśmiech politowania. Ale wkrótce przekonacie się, jak się mylicie.
Szymon Opryszek jest niezależnym reporterem, pracuje nad książką o kryzysie wodnym, która ukaże się w Wydawnictwie Poznańskie.