Inwazyjne niedźwiedzie polarne? To wcale nie jest zabawne
Przeniesienie niedźwiedzi polarnych na Antarktydę postuluje część naukowców. To nie pierwszy raz, gdy pojawia się pomysł, by ratować gatunek, przenosząc go w inne miejsce na świecie. Sęki w tym, że wcześniej takie pomysły kończyły się zwykle katastrofalnie.
Na pierwszy rzut oka to doskonały pomysł: skoro jakiś gatunek jest zagrożony wyginięciem - czy to przez zmiany klimatyczne, czy przez kłusowników, czy przez to, że człowiek zabudowuje i zabetonowuje jego siedliska, dlaczego nie przenieść go gdzieś, gdzie byłby bezpieczny Takie inicjatywy, mniej czy bardziej poważne, pojawiają się co jakiś czas w odniesieniu do różnych gatunków. Ostatnio coraz częściej pojawiają się na przykład sugestie, że niedźwiedzie polarne, które znalazły się w poważnych tarapatach przez topniejące lody Arktyki, mogłyby znaleźć nowy dom dosłownie po przeciwnej stronie świata, na wciąż zamarzniętej Antarktydzie.
Tyle, że na tekie pomysły ludzie wpadali już klika razy i prawie zawsze kończyło się to katastrofą.
Zacznijmy od niedźwiedzi. To prawda, gatunek znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, bo najchętniej mieszka i poluje na arktycznej krze, gdzie jest niekwestionowanym panem zamarzniętych pustkowi i postrachem fok czy małych waleni. A kry jest z roku na rok coraz mniej. Stąd wędrówki wygłodzonych zwierząt, które w poszukiwaniu pożywienia ciągną na południe. I czasami ratują się, wyjadając odpadki z koszy na śmieci mieszkańców miast na Syberii czy Alasce.
Antarktyda rzeczywiście byłaby dla nich doskonałym miejscem: jej klimat jest stabilniejszy, a lodowce, choć także się topią, najprawdopodobniej pozostaną na miejscu przez wiele dziesięcioleci. Niedźwiedzie nie miałyby też problemu ze znalezieniem pożywienia. I tu pojawia się pierwszy, zasadniczy problem. Na Antarktydzie nie ma dziś żadnych lądowych drapieżników. Foki czy pingwiny są zupełnie nieprzystosowane i nieprzyzwyczajone do walki o życie na lądzie. Niedźwiedź miałby tam prawdziwy bufet. Ale rosnąca populacja drapieżców błyskawicznie zdewastowałaby obcy ekosystem.
Łapa w łapę
Niszczycielski wpływ zawleczonych przez człowieka gatunków był już obserwowany wielokrotnie. A przyczyny, dla których zwierzęta przenoszono z kontynentu na kontynent bywały zupełnie kuriozalne. Przykład? Stęsknieni za Europą kolonizatorzy Australii i Nowej Zelandii sprowadzili zwierzęta, które dobrze znali z Wysp Brytyjskich. Wśród nich takie, które miały pełnić rolę wyłącznie rozrywkową: jedną z ulubionych uciech brytyjskich wyższych sfer były zawsze polowania, ale kangury nie były uważane za wystarczająco interesujący obiekt łowów. W związku z tym, w 1855 r. do Australii sprowadzono lisy, a w cztery lata później w pobliżu Melbourne wypuszczono na wolność 13 królików. Rezultaty były spektakularne.
Już w 50 lat później oba gatunki, działając łapa w łapę, rozprzestrzeniły się na cały kontynent. Króliki zjadały niemal wszystko, od dzikiej trawy po plony rolników. Lisy zjadały króliki, ale również żywiły się miejscową fauną. Wspólnie doprowadziły do ekologicznej i gospodarczej katastrofy. Aby powstrzymać ich rozprzestrzenianie, Australijczycy zbudowali ogrodzenie odcinające całą Zachodnią Australię od pozostałych stanów. To nic nie dało. Niewiele pomogła także wojna biologiczna. W latach 50. XX w. Australijczycy zaczęli umyślnie zarażać króliki wirusem myxoma, który wywołuje u nich śmiertelną chorobę. Zwierzęta szybko się do niego przystosowały. Podobnie do wirusa choroby krwotocznej królików (RHDV) wprowadzonego do populacji w latach 80.
Ofiarą ekspansji europejskich najeźdźców padły niezliczone miejscowe zwierzęta: populacje wielu z nich, takich jak wyjątkowo fotogeniczna kuoka, przetrwały tylko na odizolowanych od kontynentu wysepkach, na które nie przedostały się drapieżniki.
Dziś, mimo wojny biologicznej, Australię zamieszkuje 200 mln dzikich królików, a w samym Melbourne na każdy kilometr kwadratowy przypada 16 lisów. Rude drapieżniki stanowią dziś zagrożenie dla 14 gatunków ptaków, 48 ssaków, 12 gadów i dwóch płazów.
Miliony niechcianych płazów
W porównaniu z Australią, Nowej Zelandii się upiekło. Co prawda króliki siały zniszczenie także tam, ale jedyna próba wprowadzenia na wyspy lisów skończyła się klapą: dwa zwierzęta nie doczekały się potomstwa. Po australijskim fiasku rząd zabronił sprowadzania kolejnych. Niestety fretki czy gronostaje odnalazły się w Nowej Zelandii znakomicie.
Mimo wątpliwych sukcesów na polu wprowadzania nowych gatunków, Australijczycy nie przestali eksperymentować na swoim ekosystemie. W 1935 r. sprowadzili do siebie kolejny gatunek, który miał rozwiązać pewien problem, a spowodował o wiele większy.
Plantacje trzciny cukrowej na północy kontynentu ponosiły w latach 30. duże straty wywołane przez miejscowe chrząszcze, które żywiły się liśćmi i korzeniami roślin. Próby tępienia ich przy pomocy chemikaliów, w tym cyjanku, okazały się niezbyt skuteczne, plantatorzy postanowili więc sięgnąć po broń biologiczną. Zachęceni doświadczeniami plantatorów z Portoryko, sprowadzili do siebie 102 ropuchy aga. Te ogromne, południowoamerykańskie płazy nie zasmakowały jednak w szkodnikach, zamiast tego zaczęły zjadać niemal wszystko inne, co mieściło się w ich przepastnych paszczach. I zaczęły błyskawicznie podbijać kontynent.
Trujące, 20-centymetrowe ropuchy powiększają od tej pory swoje terytorium o około 50 km rocznie. Potrafią pokonywać kilka kilometrów w ciągu jednej nocy, a w ciągu 70 lat w toku ewolucji wykształciły dłuższe kończyny pozwalające im łatwiej pokonywać duże odległości. W podboju pomaga im to, że nie mają w zasadzie żadnych drapieżników: wydzielają toksyczną substancję skutecznie odstraszającą większość potencjalnych napastników. Jedynie niektóre gatunki australijskich krukowatych nauczyły się z nimi radzić: ptaki z chirurgiczną precyzją wycinają toksyczne kawałki ropuch i zjadają resztę. Same jednak nie dadzą rady. 102 ropuchy doczekały się licznego potomstwa i dziś ich liczbę szacuje się na od 200 mln do półtora miliarda.
Prezent zza oceanu
Czasami katastrofę ekologiczną wywołuje nie chęć zysku, ale... romantyzm. Tak właśnie było w przypadku szpaków. Dziś te europejskie ptaki zamieszkują całą Amerykę Północną, skutecznie konkurując z miejscowymi gatunkami. Ale są bardzo świeżymi imigrantami.
Pierwszych 60 szpaków sprowadził do Nowego Jorku niejaki Eugene Schieffelin, potomek szacownej, prawniczej rodziny. Był ornitologiem-amatorem i wielkim miłośnikiem dzieł Szekspira. Podobno chciał sprowadzić do swojego rodzinnego miasta wszystkie ptaki wymienione przez dramatopisarza w jego sztukach. Na szczęście dla miejscowej fauny, podjęte przez niego próby sprowadzenia do USA gili, zięb, słowików i skowronków nie powiodły się.
Europa była jednak nie tylko eksporterem obcych gatunków. Coraz częściej staje się też domem dla zwierząt importowanych z innych części świata.
Koronnym przykładem takiej inwazji mogą być... wiewiórki. Amerykańskie wiewiórki szare były uważane na przełomie XIX i XX w. za modne zwierzątka domowe. Ale, jak często bywa z modnymi pupilami, wielu właścicieli znudziło się zwierzątkami i wypuściło je na wolność. Pierwszy taki potwierdzony przypadek miał miejsce w 1876 r., kiedy wiktoriański bankier Thomas V. Brocklehurst wypuścił parę wiewiórek, które przywiózł z podróży służbowej do Ameryki w pobliżu miejscowości Macclesfield w chrabstwie Cheshire.
Szare wiewiórki doskonale poczuły się w brytyjskich parkach i lasach i szybko zaczęły wypierać mniejsze, rude kuzynki. Dziś populacja rudych wiewiórek na Wyspach Brytyjskich ograniczona jest do niewielkich regionów na północy kraju. Niewielkie populacje szarych wiewiórek pojawiły się także we Włoszech, ale tam, na razie, udaje się utrzymywać ich liczbę pod kontrolą.
Szalone pomysły naukowców
W Polsce najbardziej niszczycielskimi gatunkami inwazyjnymi są norka amerykańska, sprowadzona do Europy, jako zwierzę futerkowe, i rak pręgowaty, którego pod koniec XIX w. introdukowano, by zastąpić europejskie raki, padające ofiarą epidemii. Oba te gatunki zaczęły jednak szybko wypierać swoich miejscowych krewniaków i dziś uznawane są za duże zagrożenie dla naszych ekosystemów.
Wraz ze zmianami klimatu możemy jednak spodziewać się innych importowanych zwierząt: już dziś na Pomorzu można spotkać azjatyckie kraby wełnistoszczypce, a w Nysie kolonię założyły papugi. Aleksandretty obroźne przetrwały swoje pierwsze, polskie zimy i prawdopodobnie w najbliższych latach będą kolonizowały kolejne polskie miasta i wsie.
Mimo problemów z gatunkami inwazyjnymi, pomysły na introdukowanie gatunków z innych kontynentów powracają. Zwłaszcza gry mówimy o gatunkach zagrożonych wymarciem.
W 2005 r., grupa amerykańskich przyrodników zaproponowała, by na amerykańskie prerie wprowadzić zwierzęta znane z afrykańskiej sawanny, takie jak słonie, gepardy czy lwy. Plan jest nieco, ale tylko nieco mniej szalony, niż się wydaje. Zaledwie 10 tys. lat temu podobne zwierzęta żyły w Ameryce Północnej - prerie zamieszkiwały wielkie jak słonie leniwce, amerykańskie gepardy, a w lasach polowały zbliżone wielkością do lwów koty szablastozębne.
Dla nas 10 tys. lat to niewyobrażalnie długi okres, ale ekosystemy wciąż nie otrząsnęły się po szoku, jakim była utrata największych zwierząt. Przykładem jest awokado - ogromna pestka owocu wyewoluowała, bo głównym jego konsumentem były gigantyczne leniwce o przełykach tak pojemnych, że z łatwością przechodziły przez nie ogromne nasiona. Zdaniem pomysłodawców, przywrócenie wielkich ssaków na miejsce wybitych przez pierwotnych Amerykanów wielkich zwierząt przywróciłoby równowagę ekologiczną amerykańskim równinom, dając jednocześnie nową szansę krytycznie zagrożonym w Afryce gatunkom.
Słonie w Europie
Podobny pomysł pojawił się też w Europie. "Na początku, kiedy opowiadaliśmy ludziom o tym projekcie, po prostu się z nas śmiali" - mówił BBC Ole Sommer Bach, kurator zoo Randers Rainforest, odnosząc się do planu swojej instytucji, aby wprowadzić do północnej Danii populację słoni azjatyckich. "Myślę, że większość ludzi myślała, że to jakaś prowokacja lub praktyczny żart, ale tak naprawdę nie było".
Chodzi o to, by cofnąć europejski zegar biologiczny nie o setki, ale o tysiące lat. Obok przywracania siedlisk gatunkom przetrzebionym w ostatnich stuleciach, takim jak żubry czy wilki, przywrócić na kontynencie megafaunę, która zniknęła 13 tys. lat temu. Z braku mastodontów, największymi europejskimi roślinożercami miałyby stać się właśnie słonie.
Przyrodnicy wychodzą z założenia, że niezwykłe czasy, w jakich żyjemy wymagają niezwykłych rozwiązań. A sprowadzenie słoni do Europy rozwiązuje dwa problemy za jednym zamachem: daje szanse na odtworzenie pradawnych, europejskich ekosystemów i pozwala mieć nadzieję, że zwierzęta te przetrwają.
"W ciągu najbliższych 50 lat słonie azjatyckie mogą całkowicie zniknąć ze świata" - mówi Bach. "Większość ludzi w Europie postrzega słonie, jako coś egzotycznego. Nie uważają ochrony egzotycznych zwierząt za swój obowiązek. Ja uważam, że jest to odpowiedzialność globalna".
Australia też ma podobny plan. Project Rhino, założony przez przyrodnika Raya Dearlove’a zakłada sprowadzenie na kontynent czarnych i białych nosorożców z RPA i wypuszczenie ich na wolność z dala od kłusowników.
To miałaby być szansa na ratunek dla roślinożernych olbrzymów i, podobnie jak w USA czy Europie, sposób na załatanie dziury, jaką w ekosystemie pozostawiło przetrzebienie miejscowej megafauny. Pozostaje pytanie, czy apetyt Australijczyków na importowanie do siebie fauny z reszty świata już nieco się nie wyczerpał.