Niemcy bez węgla, czyli klątwa Angeli Merkel
Niewielu polityków na świecie zrobiło tak dużo dla ochrony klimatu, ale niemiecka kanclerz sukcesy odnosiła tylko na arenie międzynarodowej. Nie w kraju, gdzie krępowały ją koalicyjne umowy. Teraz, bez względu na to, kto wygra niedzielne wybory, będzie musiał zrobić to, czego ona nie zdołała.
"Międzypokoleniowy pakt został zerwany" - napisali na plakacie protestujący, którzy z końcem sierpnia zaczęli w pobliżu Reichstagu protest głodowy. - Próbowaliśmy wszystkiego. Zaczęliśmy od petycji, tysiące ludzi wychodziło na ulice, ja nawet przykułam się do ministerstwa transportu i wszystko to na nic - wyjaśniała Klara Hinrichs. Dwa dni przed głosowaniem dwoje protestujących zapowiedziało, że przestanie także pić wodę.
Pewnie mało kto w czasie kampanii wyborczej zwracałby na nich uwagę, gdyby młodzi Niemcy w ostatnich miesiącach naprawdę mocno nie dali popalić całej klasie politycznej. Olaf Scholz z SPD, Annalena Baerbock z Zielonych i Armin Laschet CDU, czyli główni kandydaci na kanclerza, choć osobiście nie spotkali się z protestującymi, zgodnie zapowiedzieli, że będą z nimi rozmawiać zaraz po głosowaniu. I właśnie ta konfrontacja może zdecydować, jak będzie wyglądało ich urzędowanie.
Kalosze kanclerza
Przełomem był kwietniowy wyrok Federalnego Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe, w którym sędziowie przychylili się do skargi kilku młodych, orzekając, że dotychczasowe przepisy dotyczące ochrony klimatu naruszają podstawowe wolności obywatelskie. Trybunał zobowiązał rząd do szczegółowego uregulowania celów redukcji emisji po 2030 r. Ustawodawca musi to zrobić do końca przyszłego roku. Orzeczenie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, sprawiło, że ignorowany dotąd temat ochrony klimatu pojawił się w trwającej już kampanii wyborczej.
Politycy, którzy wcześniej programy dostosowywali raczej do potrzeb najstarszego i najszybciej starzejącego się społeczeństwa Europy, zaczęli atakować siebie nawzajem, wskazując, kto był dotąd głównym hamulcowym w drodze do neutralności klimatycznej. Wyjątkiem była jedynie populistyczna Afd, która w żadne globalne ocieplenie nie wierzy. Jednak nawet na populistach wrażenie zrobiły powodzie, które dosłownie zmiotły z powierzchni ziemi całe miejscowości i zabiły 180 Niemców. Nagle kraj, gdzie kryzys klimatyczny zdawał się pieśnią przyszłości, znalazł się w samym jego centrum.
Lipcowa katastrofa dla wielu była déjà vu z 2002 r. Gdy pod wodą znalazły się wówczas Saksonia i Turyngia też trwała kampania. Tuż powodzią Edmund Stoiber był tak pewny wygranej, że pojechał na urlop. Zanim z niego wrócił, Niemcy już byli przekonani, że Gerhard Schröder, który natychmiast pojechał w rejon tragedii, to właśnie człowiek, który da radę w czasie największej nawet próby.
Wydawać się mogło, że na tegorocznych powodziach kapitał polityczny zbiją Zieloni. To oni od lat ostrzegali przed kryzysem klimatycznym i proponowali środki zaradcze. Dla Annalen Baerbock, ich kandydatki, to mogła być trampolina po słabym starcie kampanii, minięciu się z prawdą w CV, pytaniach o niezadeklarowane dochody, czy skandalu związanym ze splagiatowanymi fragmentami książki (przyznała się do "błędów" w sposobie wykorzystania odniesień). Baerbock w miejscu, gdzie rozegrała się tragedia tysięcy ludzi, pozostała jednak po prostu nijaka. Mało tego, odmawiała powiązania powodzi z kryzysem klimatycznym, choć jej elektorat uważa to za oczywistość, a później potwierdziły to naukowe badania.
Jeszcze gorzej wypadł kandydat CDU/CSU. Można odnieść wrażenie, że Armin Laschet zwyczajnie nie pasuje do roli lidera w czasach kryzysu. Dobrze zobrazowały to nagrania, na których widać, jak śmieje się w czasie, gdy na popowodziowych terenach przemówienie do ofiar wygłaszał prezydent Frank-Walter Steinmeier.
OZE i sprawiedliwe odchodzenie od węgla
Jedynym, który nie miał poważnych potknięć, był minister finansów Olaf Scholz. Niemcy nabijają się, że jest sztywniakiem i nazywają go "Szolzomatem". Jednak to właśnie on natychmiast po wybuchu kryzysu zapowiedział wielomiliardową pomoc i ją zorganizował. Na jego korzyść może działać też to, że - jak ładnie ujął to komentator "The New York Times" - Niemcy w polityce uwielbiają nudę, a już samo odejście z urzędu po 16 latach kanclerz Angeli Merkel wywołuje dostatecznie dużo emocji.
Sondaży wynika jednak, że aż 43 proc. Niemców uważa kryzys klimatyczny za najbardziej palący problem do rozwiązania i stawia go ponad pandemią COVID-19 i migracją. Scholz był jednym z autorów decyzji o tym, by Niemcy przesunęły datę osiągnięcia neutralności klimatycznej z 2050 r. na 2045 r. i to on osobiście wykłócał się z koalicjantami m.in. o to, by po dołożeniu opłat za emisje do rachunków za ciepło sprawiedliwie podzielić koszty między najemców a wynajmujących. SPD pod jego wodzą stawia na dekarbonizację gospodarki dzięki OZE i wodorowi, czy budowę kolei, które mogłyby zastąpić samochody i samoloty na krótkich dystansach. W kampanii Scholz obiecywał jednak "umiarkowaną ścieżkę" na drodze w odchodzeniu od węgla i podkreślał, że nie ma mowy, by Niemcy odeszły od paliw kopalnych już na koniec tej dekady.
Jeśli rzeczywiście uda mu się zdobyć fotel kanclerski, a na to wskazują sondaże, będzie musiał zrobić to, co nie udało się koalicyjnemu rządowi Merkel, a w którym on jest wicekanclerzem.
Jak nie zarżnąć kury znoszącej złote jajka?
Angela Merkel na arenie międzynarodowej w kwestiach klimatycznych była ważną postacią już od czasów szczytu klimatycznego COP w Bonn 1995 r. Sprawowała wtedy stanowisko minister klimatu. Także dwa lata później, podczas negocjacji pierwszego międzynarodowego porozumienia klimatycznego w Kioto, to ona - z sukcesem - parła ku wysokim redukcjom emisji.
I to ona, już jako kanclerz, dążyła, by problemy związane z globalnym ociepleniem i dekarbonizacją znalazły się w agendach szczytów największych gospodarek świata. Podczas organizowanego przez Niemcy szczytu G8 przekonała ówczesnego prezydenta USA do podpisania wspólnego oświadczenia w sprawie ochrony klimatu, choć George W. Bush otwarcie kwestionował to, co mówili naukowcy. To również ona grała pierwsze skrzypce w wielu kwestiach związanych z ograniczeniem emisji przez Unię Europejską.
Gdy obejmowała kanclerski urząd 16 lat temu, Niemcy już zaczynały wprowadzać energiewende, czyli program odchodzenia od paliw kopalnych i transformacji energetycznej. Przez pierwszą dekadę rządów Merkel, niewiele się jednak w tej sprawie wydarzyło. Ambitny program przyćmiło załamanie gospodarcze 2008 r. Później była katastrofa jądrowa w Fukushimie, która wywołała tak wielkie emocje w niemieckim społeczeństwie, że Merkel zgodziła się zamknąć elektrownie atomowe w ciągu niewiele ponad dekady (ten plan teraz jest kwestionowany). Jeszcze później wybuchł kryzys migracyjny i pandemia.
Efekt jest taki, że w latach 2005-2015 emisje gazów cieplarnianych RFN spadły zaledwie o 8 proc. i stało się tak w znacznej mierze dzięki polityce wprowadzonej przez poprzedników Merkel. Do tego kraj ledwo osiągnął cele redukcji emisji w 2020 r. i udało się to głównie z powodu spowolnienia wywołanego lockdownem.
Merkel, jak zauważył swego czasu portal "Politico", "pomogła podsycić oczekiwania dotyczące działań w sprawie kryzysu klimatycznego, ale zawiodła jeśli idzie o działania". Dopiero kwietniowy wyrok Trybunału to zmienił. Niemcy obiecały do 2030 r. ściąć emisje o 65 proc. w porównaniu z poziomem z 1990 r. (poprzedni cel wynosił 55 proc.), mają też dążyć do zerowych emisji netto przed 2045 r.
Wprowadzający te cele w życie nowy kanclerz będzie miał jednak poważny problem, bo niemieckie emisje już dziś są o 40 proc. niższe niż w 1990 r. Jednocześnie firma konsultingowa McKinsey & Company wyliczyła, że dostosowanie największej gospodarki Europy do celów neutralności klimatycznej będzie kosztować 6 bln euro. To by oznaczało, że Niemcy muszą co roku inwestować 7 proc. zysków wypracowanych przez gospodarkę wyłącznie w zielone technologie i infrastrukturę.
Wyzwanie jest potężne, ale Niemcy już płacą słony rachunek. Federalna Agencja Środowiska oszacowała niedawno, że każda dodatkowa tona wyemitowanego CO2 kosztuje 201 euro i cena ta cały czas rośnie. Kwota ta obejmuje szkody spowodowane przez powodzie, burze lub susze, ale także konsekwencje zdrowotne fal upałów, zanieczyszczeń powietrza, a także koszty ekologiczne zniszczonych lasów i gleb. I ironią w tej sytuacji mogą się wydać wyliczenia, że właśnie dokładnie 7 proc. światowego PKB do połowy wieku pochłaniać będą straty spowodowane nagłymi zjawiskami pogodowymi, które nakręciły zmiany klimatyczne, a w bilansie tym nie ma skutków zdrowotnych czy środowiskowych.
Ochrona klimatu? Jakiego klimatu?
- Wciąż możemy to zmienić. Domagamy się zmian i my jesteśmy zmianą - przekonywała Greta Thunberg tysiące zebranych przed Reichstagiem dwa dni przed wyborami. Dla wielu uczestników protestu Młodzieżowego Strajku Klimatycznego, pierwszego tak wielkiego od czasu wybuchu pandemii, nadchodzące wybory miały być "głosowaniem stulecia", bo decyzje podjęte przez nowy rząd wpłyną na działania Niemiec wobec kryzysu klimatycznego w najbliższych dekadach.
Na jeden z takich młodzieżowych protestów przyszła Annalena Baerbock. Kandydatka Zielonych do wrzuconego na Twitterze zdjęcia z demonstracji dodała podpis: "Niedzielne wybory to wybory klimatyczne. Podobnie, jak w Kolonii, dziesiątki tysięcy dzieci, młodzieży i ludzi w każdym wieku w całych Niemczech uczestniczy w [strajkach klimatycznych], wychodzi na ulice i daje jasno do zrozumienia: chcą nowego rozdziału, bo wiedzą, że stawką jest nasza przyszłość".
Z takimi deklaracjami jest jednak poważny problem. Dokładnie sprawdził to Niemiecki Instytut Badań Gospodarczych, a dobrze wyraziła podczas protestu Thunberg: - To widać wyraźniej, niż kiedykolwiek wcześniej, że żadna partia polityczna nie robi dostatecznie dużo. Jest nawet gorzej, bo ich propozycje nie są nawet bliskie temu, co byłoby potrzebne, by wywiązać się z celów porozumienia paryskiego.
Przedwyborcze zapowiedzi niemieckich partii politycznych:
CDU/CSU Rezygnacja z węgla do 2038 r. Chadecy chcą postawić na fotowoltaikę i wodór. Tę pierwszą planują upowszechniać za pomocą serii programów rządowych, ale w sprawie wodoru ścierają się nawet między sobą, jak mógłby w przemyśle zastąpić węgiel.
SPD Wycofanie węgla z energetyki do 2038 r. Socjaldemokraci chcą, by instalacje fotowoltaiczne pojawiały się na wszystkich przystosowanych do tego dachach. SPD stawia także na wodór. Chce, by kolej stała się bardziej atrakcyjna dla podróżujących niż samoloty i samochody, którym na autostradach wolno by było jeździć do 130 km na godzinę.
Zieloni Koniec węgla w 2030 r. i ograniczenie do tego czasu emisji gazów cieplarnianych o 70 proc. Partia po wyborach żąda utworzenia ministerstwa ochrony klimatu, które miałoby prawo wetowania ustaw sprzecznych z porozumieniem paryskim.
FDP Liberałowie uważają, że głównym narzędziem likwidacji emisji powinny być opłaty za nie i chce rozszerzenia takiego systemu na wszystkie sektory gospodarki.
Lewica W 2030 r. emisje gazów cieplarnianych mają zostać zredukowane o 80 proc., pięć lat później kraj ma się stać neutralny dla klimatu. Partia uważa, że z emisjami należy walczyć, tworząc jasne przepisy, które zakazują niszczenia klimatu.
AfD Politycy tej partii deklarują, że w żadne spowodowane przez człowieka zmiany klimatyczne nie wierzą. Chcą wyjścia Niemiec z porozumienia paryskiego. Populiści jednocześnie jednak domagają się lepszego przygotowania kraju do klęsk żywiołowych.