Rozpylają toksyny w imię Matki Natury. Wystarczy, że zwierzę poliże sierść
Nowa Zelandia chce do 2050 r. całkowicie wyeliminować inwazyjne gatunki drapieżników z całego kraju. To jeden z najambitniejszych projektów ochrony przyrody na świecie, który ma przywrócić równowagę w unikalnym ekosystemie wysp. Raporty rządowe i dane biologów nie pozostawiają bowiem złudzeń – bez radykalnych działań wiele rodzimych gatunków czeka zagłada.

Nowa Zelandia to kraj słynący z nieskażonej przyrody i ekosystemu niepodobnego do żadnego innego miejsca na Ziemi. Lecz według rządowego raportu "Our Environment 2025", aż 76 proc. gatunków ryb słodkowodnych, 78 proc. ptaków lądowych, 93 proc. żab i 94 proc. gadów jest zagrożonych wyginięciem lub znajduje się w grupie ryzyka. To jeden z najwyższych wskaźników utraty bioróżnorodności na świecie.
Dramatyczna sytuacja przyrody w Nowej Zelandii
"Środowisko Nowej Zelandii wciąż się pogarsza - a w wielu przypadkach wręcz dramatycznie" - komentuje dr Mike Joy, specjalista ds. ekologii wód słodkich z Victoria University of Wellington.
Raport nowozelandzkiego ministerstwa środowiska ujawnia także pogarszający się stan wód gruntowych - niemal połowa z ponad 1 tys. monitorowanych ujęć przekroczyła dopuszczalne normy dla bakterii E. coli przynajmniej raz między 2019 a 2024 r. Głównym źródłem zanieczyszczeń są intensywne rolnictwo, urbanizacja i wylesianie, które zwiększają obecność azotanów i degradują ekosystemy powierzchniowe.
James Palmer, nowozelandzki sekretarz stanu ds. środowiska, przyznaje, że raport to "mieszanka nadziei i ostrzeżeń". Z jednej strony wskazuje na realne zagrożenia dla środowiska i jakości życia Nowozelandczyków, z drugiej podkreśla, że zmiany są możliwe - zwłaszcza w zakresie jakości powietrza, która poprawia się dzięki ograniczeniom emisji spalin i popularyzacji niskoemisyjnych pojazdów.

Dlaczego Nowa Zelandia walczy z własnymi zwierzętami
Prawdziwym wrogiem okazują się jednak nie tyle zmiany klimatu czy urbanizacja, co inwazyjne gatunki ssaków, które zostały niegdyś wprowadzone przez człowieka. W XIX w., chcąc kontrolować populacje królików (sprowadzonych na wyspy przez siebie), kolonizatorzy sprowadzili łasicowate: tchórze, łasice i gronostaje - dziś uznawane za największe zagrożenie dla ptaków nielotnych, takich jak niewystępujące nigdzie indziej na świecie kiwi czy kakapo. Gronostaje potrafią zabić dorosłego gołębia, wspinając się nawet na wysokość 18 metrów, a następnie konsumują ofiarę od mózgu po kończyny.
Wraz z nimi Nową Zelandię zasiedliły również szczury, fretki, oposy i zdziczałe koty. Efekt? Ponad 55 gatunków ptaków zostało wytępionych, w tym huia - ptak kulturowo niezwykle istotny dla Maorysów, którego samce i samice miały różne kształty dziobów. Cztery piąte endemicznych ptaków Nowej Zelandii nadal jest zagrożone, a 95 proc. piskląt kiwi ginie zanim osiągnie dorosłość, jeśli w okolicy aktywne są gronostaje.
"Każde siedlisko w Nowej Zelandii jest obecnie pod oblężeniem" - ostrzega Colin Meurk, ekolog krajobrazu z University of Canterbury.

Najambitniejsza misja ochrony przyrody na świecie
W 2016 r. rząd ogłosił projekt "Predator Free 2050" - plan całkowitej eliminacji siedmiu inwazyjnych gatunków ssaków z kraju. Premier John Key nazwał to "najambitniejszym projektem ochrony przyrody, jaki kiedykolwiek podjęto". Koszt przedsięwzięcia może wynieść nawet 6 mld dolarów. Skala wyzwania jest ogromna - drapieżniki są rozsiane po całym terytorium kraju: od gór, przez lasy deszczowe, po miasta i bagna.
Mimo ograniczonych zasobów, projekt odnosi sukcesy. Ponad 300 wysp Nowej Zelandii jest dziś wolnych od drapieżników. Na południowym wybrzeżu Wellington populacja kiwi po raz pierwszy od 150 lat osiągnęła swój naturalny poziom - poprzedziła to czteroletnia akcja usuwania drapieżników z udziałem ponad 1 tys. mieszkańców i tysięcy pułapek.
Równolegle rozwijają się technologie: stosuje się pułapki samonastawne, które automatycznie usuwają szczątki i ponownie się ładują, a dzięki wbudowanym czujnikom przesyłają dane w czasie rzeczywistym. Nowością są też pułapki wspomagane przez sztuczną inteligencję, które rozpoznają gatunek przed uruchomieniem mechanizmu - co zmniejsza ryzyko przypadkowego uśmiercania rodzimych zwierząt.
Pojedynek z czasem i sumieniem
Krytycy projektu podnoszą wątpliwości etyczne. "Jeśli planujesz eliminację milionów czujących istot, musisz działać z maksymalnym współczuciem" - zauważa dr Ngaio Beausoleil z Massey University. Słynna przyrodniczka Jane Goodall również ostrzegała przed "straszliwym cierpieniem" zwierząt ginących od trujących substancji używanych w programie.
Zwolennicy odpowiadają, że niepodjęcie działań byłoby jeszcze gorsze. "Pozwalając drapieżnikom żyć, dajemy im licencję na zabijanie" - mówi Brent Beaven z departamentu ochrony środowiska. Według Jamesa Russella, ekologa i badacza z National Geographic, "obecność drapieżników to środowiskowa niesprawiedliwość historyczna", którą trzeba naprawić - tak samo jak walczy się ze społeczną niesprawiedliwością.
Dziesiątki tysięcy Nowozelandczyków już uczestniczą w projekcie - nie tylko naukowcy, ale też nauczyciele, uczniowie, lokalne wspólnoty i Iwi (plemiona maoryskie), które traktują przyrodę jako przodków. "Zrobiono krzywdę naszym tūpuna ("przodkowie" w języku Maori) - musimy to odwrócić" - mówi Marilyn Davies-Stephens z projektu Tu Mai Taonga na wyspie Aotea.

Technologia i tradycja w walce o przetrwanie
Na znajdującym się w Wellington półwyspie Miramar zainstalowano ponad 11 tys. pułapek, które przez sześć miesięcy monitorowano co tydzień. W górzystym Rees Valley zastosowano pułapki samonastawne, które były 49 razy skuteczniejsze niż tradycyjne. "Nasze pułapki potrafią złapać sześć oposów każdej nocy i działają przez pół roku bez ingerencji człowieka" - mówi Paul Kavanagh, koordynator projektu Southern Lakes Sanctuary.
Z kolei najnowsze wynalazki, jak urządzenie Spitfire, wykorzystują instynkt czyszczenia sierści: rozpylają toksynę na brzuch drapieżnika, który następnie zlizuje ją w czasie mycia. Urządzenia tego typu mogą działać samodzielnie przez rok.
Wysiłki te są wspierane przez lokalne społeczności i szkoły, w których dzieci uczą się zasad humanitarnego usuwania drapieżników. Steven Cox, strażnik ds. bioróżnorodności, używa nadajników radiowych do monitorowania populacji zagrożonych gatunków. "Z każdą utraconą populacją tracimy fragment naszej tożsamości" - zauważa.