Kup pan wodę
Gdy woda jest prywatyzowana, bardzo szybko zaczyna znikać. Gdzie ją wtedy kupić? Najlepiej na pustyni.
Szymon Opryszek
- Woda to pieniądz - powiedział mi znajomy aktywista z Chile. To był początek 2020 r.
Śledziłem różne ogłoszenia w chilijskiej prasie. Zobaczyłem, że Generalna Dyrekcja Wodna zaprasza na aukcję praw wody w kilku różnych lokalizacjach. Tylko w ubiegłym roku instytucja zaplanowała trzydzieści osiem takich licytacji.
Miałem tam pojechać, ale wybuch pandemii pokrzyżował mi szyki. Skorzystałem więc z usług jednej z ośmiu internetowych platform, które zajmują się pośrednictwem w kupnie i sprzedaży wody.
- Chciałbym kupić rzekę - zagadałem na czacie.
- Nie ma problemu - Pilar z obsługi klienta była niezwykle miła i kompetentna. Podkreśliła, że rzeki jako takiej kupić nie mogę, ale jedynie prawo do wody w warstwie wodonośnej w okolicach rzeki. Podesłała też kilka ofert, aż w końcu zmęczona moimi pytaniami przyznała, że jest tylko sztuczną inteligencją i żebym skontaktował się pod podanym na stronie numerem telefonu.
Chile jest jedynym krajem na świecie, gdzie zasoby wodne zostały w pełni sprywatyzowane. W 1973 r. junta wojskowa pod wodzą Augusto Pinocheta przejęła władzę w wyniku zamachu stanu i rozpoczęła wprowadzanie liberalnych reform społeczno-gospodarczych inspirowanych chicagowską szkołą ekonomii, z której wywodzi się Milton Friedman. Najsłynniejszy był chilijski system emerytalny. Równie awangardowe jest prawo wodne.
Wprowadzony w 1981 r. "Kodeks Wodny" ustanowił wodę wspólnym dziedzictwem Chilijczyków, ale jej użytkowanie i zarządzanie objął prawem własności. Woda stała się zależna od rynku i jest tak do dziś: żaden z siedmiu kolejnych demokratycznych rządów nie zmienił prawa choć oddania władzy przez dyktatora minęło już ponad trzydzieści lat.
W "Kodeksie Wodnym" ustanowiono dwa rodzaje praw do korzystania z wody. Po pierwsze, na użytek konsumpcyjny, co dotyczy spożycia przez ludzi, rolnictwa, wydobycia czy przemysłu - w tym przypadku prawo odnosi się do wody, która nie może być ponownie wykorzystana. Druga odnoga ustawy dotyczy wody, która wraca do naturalnego obiegu (choć często jej jakość pozostawia wiele do życzenia). W tym przypadku chodzi m.in. o produkcję hydroelektryczności i hodowle łososi.
W skrócie: każdy, kto ma pieniądze może kupić prawo do użytkowania wody. Cena? To wypadkowa popytu i podaży.
Najwięcej wody w Chile - około 70 proc. - zużywają rolnicy do nawadniania upraw. W tym przypadku chodzi raczej o wielkopowierzchniowe gospodarstwa: hodowle bydła czy producentów awokado, a nie indywidualnych rolników.
Prawo do wody jest oddzielone od prawa własności ziemi. To oznacza, że posiadacze gruntów nie mają możliwości korzystania z wody, która płynie pod ich terenami. Mogą oczywiście nabyć taką koncesję, ale często wielkie plantacje awokado czy przedsiębiorstwa leśne dzierżawią prawa od małych rolników, których nie stać na utrzymanie wodnej infrastruktury.
To umożliwia wielkim koncentrację praw, a słaba kontrola ze strony nisko dotowanych urzędów sprawia, że obficie korzystają z różnych luk prawnych. W niektórych częściach kraju wyemitowano więcej praw wodnych niż stanowią rezerwy, co doprowadziło do wysychania zasobów, które gromadziły się przez tysiące lat, szczególnie na obszarach wiejskich i należących do rdzennych mieszkańców, które upodobały sobie wielkie korporacje górnicze. Szacuje się, że w rękach producentów miedzi i litu, które napędzają gospodarkę Chile, jest od 8 do 12 proc. praw wodnych.
Szykowała się duża transakcja.
Jednostką miary przy zakupie praw wodnych jest litr wody na sekundę, który odpowiada nawadnianiu jednego do czterech hektarów rolniczych (w zależności od rodzaju uprawy i rodzaju nawadniania), zużycia wody przez 250 osób lub przerobienia 52 tys. ton miedzi rocznie.
Ceny za prawo do użytkowania litra wody na sekundę kształtują się od 1,5 do nawet 68 mln dol. dolarów, w zależności, czy to bogate w zasoby południe kraju, czy właśnie warstwa wodonośna nieopodal miasta Calama, otoczonego pustynią Atakama.
- Choćbyśmy zebrali się wszyscy w promieniu dwustu kilometrów, to i tak nie przebijemy oferty jakiejś dużej firmy wydobywczej - opowiadał mi aktywista, który walczył o wodę pitną w jednej z osad ludności rdzennej na wschodzie kraju. - Wodę kupują tylko grube ryby.
Zmieniłem taktykę i zostałem płotką. Na kilka dni wcieliłem się w postać asystenta rosyjskiego oligarchy. Zapuściłem wąsa, ubrałem za dużą marynarkę i zacząłem myśleć jak mój wyimaginowany szef. Jak kupować wodę, to tam, gdzie jej brakuje? Wybrałem coś względnie przystępnego, warstwę wodonośną za 2,5 mln dol. w okolicy wysuszonej na wiór Antofagasty i zadzwoniłem do innego pośrednika.
Najpierw opowiadałem o szefie, który zmęczony inwestycjami w ropę i gaz przeżył duchową przemianę. Chciał zarabiać pieniądze, robiąc coś dobrego dla planety. I tak zamarzył sobie założenie farmy eukaliptusowej. Wiadomo, papier i tektura będą w cenie, coraz więcej ludzi robi zakupi przez internet. Wszystkie te gadżety trzeba w coś zapakować, niech to będzie choć naturalne i biodegradowalne.
W mojej naprędce przygotowanej ofercie wykorzystałem wszystkie techniki greenwashingu. "Plantacje będą odnawialnym i zrównoważonym zasobem naturalnym, który wygeneruje zatrudnienie, towary i usługi, a zarazem złagodzi skutki zmian klimatu, poprzez ochronę gleb oraz wychwytanie dwutlenku węgla" - zachwalałem.
Razem z moim szefem widzieliśmy same korzyści, a potrzebowaliśmy wody do nawadniania plantacji: trzyletni eukaliptus zużywa 20 litrów wody. Nie wspomniałem, że dorosły osobnik potrzebuje dwieście litrów wody dziennie, tyle co - wedle wyliczeń Banku Światowego - minimum dla czteroosobowej rodziny.
"Rozwój tych plantacji, jeśli weźmie się pod uwagę konieczność ich nawadniania przez trzy lata, to średnio 26,49 mln metrów sześciennych wody rocznie, przy czym maksymalnie 42,38 mln, co ma miejsce między 7. a 13. rokiem życia drzew" - pisałem. Moje przygotowanie zrobiło wrażenie na pośredniku. Niewygodne pytania zbywałem twierdzeniem: tajemnica handlowa.
- Dobrze, że to nie awokado - ucieszył się pośrednik, gdy niemal dobiliśmy targu. Pozostało tylko podpisać akt notarialny. - Ma złą passę, odkąd rolnicy wysuszyli całą prowincję Petorca. Dużo się o tym mówi, a ludzie protestują. Z eukaliptusem nie będziecie mieli problemów.
Niestety, mój szef nagle wycofał się z transakcji.
O prowincji Petorca, o której wspominał pośrednik, jest głośno od kilku lat. Niegdyś to była idealna kraina, w której temperatury utrzymują się na poziomie około 20-25 st. Celsjusza, dlatego rolnicy zaczęli tam uprawiać awokado. To owoc, który wymaga dużej ilości wody. Rolnicy zasypali więc urzędy wnioskami o kupno praw.
Dziś koncesje państwa na wydobycie wody przekraczają dostępne zasoby, rzeki i studnie wyschły, a prawa mieszkańców o powszechnym dostępie do wody jest łamane. W wielu miejscowościach muszą korzystać z cystern, które przyjeżdżają dwa razy w tygodniu z czystą wodą. Wszystko przez boom na awokado.
Mimo bogatych zasobów na południu kraju Chile zajmuje 18. miejsce na świecie w rankingu wodnego stresu. Ryzyko kryzysu wodnego jest wysokie, bo duża część podziemnych rezerw jest na wyczerpaniu, zwłaszcza na północy kraju, gdzie roztacza się pustynia Atakama, księżycowa kraina z minimalnymi opadami deszczu. Ale na południu, nie jest lepiej.
To także wynik zmian klimatycznych, które spotęgowały zjawisko El Nino, ale przyśpieszyły wysuszanie się gleb i zasobów wodnych.
Kilka tygodni później spotkałem się z Christianem Valenzuelą, założycielem jednej z pierwszych platform pośredniczących w sprzedaży praw w Chile.
- Jednym z zarzutów, jakie padły na chilijski rynek praw do wody w ostatnich latach był brak przejrzystości transakcji. Informacje o cenach były bardzo niepewne, znajdowały się tylko w archiwach rozproszonych w ponad 350 biurach w całym kraju. Pewnego dnia dobry przyjaciel zapytał mnie: "Dlaczego nie stworzysz własnej platformy transferu praw do wody?" I oto jestem - Christian powitał mnie śnieżnobiałym uśmiechem.
Wśród jego klientów były firmy hydroelektyczne, kopalnie, rolnicy, ale też rdzenne plemiona.
- Niedoinformowani sprzedawcy bez porady pośredników takich jak my ryzykują bardzo tanią sprzedaż swoich praw do wody. Podobnie niedoinformowani i nieporadzeni kupujący narażają się na ryzyko zakupu zbyt wysokich, bo informacje o cenach pozostają skąpe, asymetryczne i niejasne - ciągnął.
Christian uważał, że jego zadaniem jest sprzedaż po uczciwych cenach. Nie zgadzał się z krytyką chilijskiego systemu, który sprawił, że woda jest towarem. Uważał, że dziennikarze, zwłaszcza lokalni, popadają w dramatyczne tony.
- Krajowy krytyk napisałby: "Mimo, że rzeka Loa jest wyczerpana, jej wody nadal są sprzedawane na okrutnym rynku", osiągając emocjonalny efekt, ale mijając się z prawdą. Gdy deklarowane jest "legalne" wyczerpanie źródła, nie oznacza to, że nie ma już w nim wody, ale oznacza to, że nie jest już możliwe ustanowienie nowego prawa do korzystania ze wspomnianego źródła. I tyle.
- To prawda, że kraj ma wiele do poprawienia i usprawnienia w zakresie systemu gospodarki wodnej, ale jest też kilka aspektów, które sprawdziły się i mają sens - zakończył Christian.
Z międzynarodowych mediów i raportów (m.in. Banku Światowego) można wyczytać więcej krytyki.
Najpoważniejsza dotyczy wody pitnej. Infrastruktura wodociągowa i sanitarna została sprywatyzowana jako ostatni sektor wodny, już w czasach demokratycznych rządów. Duże korporacje odziedziczyły dobrze funkcjonujące systemy z gwarantowaną 7-procentową stopą zysku. To doprowadziło do koncentracji zasobów wody pitnej w rękach kilku korporacji.
Dziś 90 proc. zaopatrzenia w wodę w Chile kontrolują francuska grupa Suez, hiszpańskie Aguas de Barcelona, japońskie Marubeni oraz kanadyjski Fundusz Emerytalny Nauczycieli z Ontario.
Aktywista: - Woda, która wypływa spod naszej ziemi i cieknie z kranu jest najdroższa na kontynencie, ale nie należy do nas.
I wylicza:
- Woda, która płynie rzeką napędza hydroelektrownie, należy do włoskiej spółki.
- Woda, którą zużywają korporacje górnicze, należy do Amerykanów i innych.
- Woda dla przemysłu akwakultury - wykorzystywana przez norweską spółkę, wraca do nas pełna antybiotyków.
Woda to nowoczesny pieniądz, który każdy może nam zabrać. Wystarczy, że ma więcej pieniędzy.
Szymon Opryszek jest niezależnym reporterem. Pracuje nad książką o kryzysie wodnym, która ukaże się w Wydawnictwie Poznańskie.