Podnieśli alarm. Wielka ucieczka 75 tys. zwierząt. To zmieni ekosystem
Sztorm Amy rozerwał sieci morskiej fermy w szkockim Loch Linnhe. Do otwartych wód wydostało się około 75 tys. hodowlanych łososi. Zdarzenie to może mieć długofalowe skutki ekologiczne i genetyczne - nie tylko dla szkockich rzek, lecz dla całej populacji dzikiego łososia atlantyckiego, gatunku już uznanego za zagrożony wyginięciem.

W skrócie
- Sztorm Amy spowodował ucieczkę 75 tysięcy hodowlanych łososi ze szkockiej fermy, co zagraża lokalnym ekosystemom.
- Uciekinierzy mogą krzyżować się z dzikimi osobnikami, prowadząc do utraty genetycznej różnorodności i osłabienia populacji dzikiego łososia.
- Eksperci postulują wzmocnienie zabezpieczeń i wprowadzenie monitoringu, aby zapobiegać podobnym katastrofom.
- Więcej podobnych informacji znajdziesz na stronie głównej serwisu
Loch Linnhe to jedno z najważniejszych miejsc szkockiej akwakultury - rozległy fiord na zachodnim wybrzeżu, gdzie silne prądy morskie zapewniają rybom stały dopływ tlenu i wypłukiwanie odchodów. Takie warunki są idealne dla hodowli, ale oznaczają też wysoką wrażliwość na ekstremalne zjawiska pogodowe. Gdy wczesną jesienią przez Highlands przetoczył się sztorm Amy, fale rozerwały stalowe mocowania i nylonowe sieci jednej z ferm, uwalniając tysiące ryb.
Każda taka farma składa się z kilku do dziesięciu klatek - każda może pomieścić nawet 200 tys. osobników. Ucieczka z Loch Linnhe stanowi więc jedną z największych w historii brytyjskiej akwakultury. Warto przypomnieć, że podobny incydent w Norwegii w 2020 r. uwolnił 90 tys. ryb, a w 2022 r. - 45 tys. w Kanadzie. Zdarzenia tego typu zdarzają się niemal co roku, ale ich skutki zwykle są niedoszacowane.
W tym przypadku czas okazał się wyjątkowo pechowy. Jesienią dzikie łososie wracają do rzek, by odbyć tarło. W szkockich wodach żyje ich obecnie zaledwie około 300 tys. osobników. Nagłe pojawienie się 75 tys. hodowlanych ryb to przyrost równy jednej czwartej tej populacji.
Naukowcy ostrzegają, że nawet jeśli tylko 1 proc. uciekinierów zdoła przetrwać i dotrzeć do rzek, będzie to ponad 700 ryb, które mogą skrzyżować się z dzikimi samicami i zanieczyścić pulę genową populacji.
Łosoś z farmy - zwierzę, które zapomniało, jak być dzikie
Łosoś atlantycki był kiedyś symbolem czystych rzek i dzikiej przyrody północnej Europy. Dziś to także jeden z najbardziej udomowionych gatunków ryb na świecie. Akwakultura rozpoczęła się w latach 70. XX w., a przez kolejne dekady selekcja genetyczna zmieniła te ryby niemal nie do poznania.
Hodowcy wybierali osobniki szybciej rosnące, odporniejsze na choroby i dojrzewające później - tak, by maksymalnie wydłużyć okres wzrostu przed tarłem. Około 90 proc. łososi w szkockich farmach pochodzi z norweskich linii hodowlanych, liczących już 15 pokoleń selekcji. To oznacza, że są genetycznie i fizjologicznie tak różne od dzikich przodków, jak krowy od żubrów.
Ryby z farm są większe, mniej płochliwe i przyzwyczajone do karmienia granulatem. W środowisku naturalnym nie potrafią efektywnie polować, są łatwym celem dla fok i ptaków drapieżnych, a ich ubarwienie i kształt ciała sprawiają, że szybciej tracą siły w prądzie rzeki. Z badań norweskich i szkockich wynika, że ponad 90 proc. uciekinierów ginie w ciągu kilku tygodni, zanim dotrze do wód słodkich. Ale te, które przeżyją - mogą wyrządzić szkody większe niż liczby sugerują.

Gdy geny się mieszają, dzikie ryby słabną
Jeśli łosoś z farmy dotrze do rzeki, często próbuje odbyć tarło z dzikimi osobnikami. W ten sposób dochodzi do zjawiska zwanego introgressją genetyczną - włączania genów hodowlanych do puli genowej dzikiej populacji. Efekt nie jest od razu widoczny, ale z czasem potomstwo traci cechy, które przez tysiące lat pozwalały rybom przetrwać w danym dorzeczu.
"Potomkowie takich mieszańców są zwykle mniejsi, mają gorszą zdolność migracji i niższą przeżywalność" - podkreśla autor analizy dr William Perry z Cardiff University. W rzekach Szkocji i Norwegii już dziś ponad 10 proc. łososi złowionych przez rybaków ma pochodzenie hodowlane. W najbardziej narażonych dorzeczach - jak system rzek Etive i Awe - odsetek ten przekracza 20 proc.
Raport Marine Scotland z 2021 r. wskazywał, że w pobliżu intensywnej hodowli ryb część rzek jest w "bardzo złym stanie genetycznym", co oznacza znaczne zanieczyszczenie puli genowej dzikich populacji. Wcześniej dobrze zachowane rzeki mogą w ciągu dekady stracić nawet połowę swojej różnorodności genetycznej.

Akwakultura: sukces gospodarczy z ukrytym rachunkiem
Produkcja łososia to jeden z filarów szkockiej gospodarki. W 2022 r. wartość eksportu łososia atlantyckiego przekroczyła 600 mln funtów, a same farmy wytworzyły ponad 18 proc. wartości globalnej akwakultury morskiej. Zatrudniają tysiące osób i dostarczają dziesiątki tysięcy ton białka rocznie.
Jednocześnie to system zależny od otwartego morza, podatny na infekcje pasożytów (jak wesz łososiowa Lepeophtheirus salmonis), zanieczyszczenia chemiczne i uszkodzenia infrastruktury podczas sztormów. Naukowcy od lat ostrzegają, że klimat i intensyfikacja produkcji tworzą niebezpieczną kombinację.
Według danych Norweskiego Instytutu Badań Morskich liczba przypadków "ucieczek" rośnie wraz z nasileniem sztormów. Między 2010 a 2024 r. na świecie uciekło ponad 4 mln hodowlanych łososi, z czego połowa w Europie Północnej.
Skutki nie kończą się na genach

Oprócz ryzyka genetycznego, ucieczki powodują też konkurencję o zasoby. Hodowlane ryby, choć mniej sprawne, mogą wypierać dzikie z tarlisk i zakłócać ich migracje. Część uciekinierów choruje, co zwiększa ryzyko przenoszenia pasożytów i patogenów do środowiska naturalnego.
W ostatnich latach w Szkocji pojawiały się także doniesienia o wpływie hodowli na populacje fok i ptaków morskich. Farmy często stosują odstraszacze akustyczne, które zakłócają orientację dźwiękową waleni i delfinów.
"To nie jest prosty konflikt między rybami a ludźmi - to cały ekosystem, który odczuwa skutki intensywnej hodowli" - podkreśla Perry.
Szkody mogą być teraz bardzo duże
Eksperci postulują kilka kroków, które mogłyby ograniczyć ryzyko kolejnych katastrof. Po pierwsze, wzmocnienie konstrukcji klatek i kotwiczeń, a także przenoszenie części hodowli w głąb morza, z dala od ujść rzek. Po drugie, wprowadzenie obowiązku szybkiego raportowania i odłowu uciekinierów - obecnie wiele incydentów zgłaszanych jest z opóźnieniem lub wcale.
Coraz częściej mówi się też o monitoringu DNA dzikich populacji, który pozwala wykrywać wczesne ślady krzyżowania i reagować, zanim dojdzie do trwałej utraty różnorodności genetycznej.
W dłuższej perspektywie część badaczy wskazuje na rozwiązanie technologiczne: hodowlę zamkniętą w obiegu recyrkulacyjnym (RAS), w której ryby przebywają w całkowicie kontrolowanych zbiornikach na lądzie. Takie systemy są droższe, ale eliminują ryzyko ucieczek i zanieczyszczenia wód.
Dlaczego to nie jest "darmowe zarybianie"
Masowa ucieczka łososi z ferm nie jest "powrotem do natury", lecz jej zakłóceniem. Hodowlane ryby nie są w stanie odbudować populacji dzikiego łososia - przeciwnie, mogą przyspieszyć jej upadek. Wymieszane geny, słabsze potomstwo i choroby sprawiają, że populacje dzikie stają się mniej odporne, a wraz z nimi traci cała przyroda północnej Europy.
"To, co widzimy w Loch Linnhe, nie jest wyjątkiem - to ostrzeżenie" - podsumowuje Perry. - "Jeśli nie zmienimy sposobu, w jaki produkujemy łososia, za kilkanaście lat będziemy go oglądać tylko na talerzu, nie w rzece."












